Wstęp: Nacisk na rolnictwo położono w stanie Sabah już w latach 70 XX. w. Na początku były to głównie uprawy kakaowca, jednak spadek cen rynkowych i plaga szkodników spowodowały, że rolnicy przerzucili się na palmy olejowe. Sukces pierwszych plantacji zapoczątkował palmowy boom, i teraz 1/5 stanu porastają olejowce – choć gdy jedzie się główną drogą przecinającą stan z zachodu na wschód – ma się wrażenie, że jest to o wiele więcej… W pewnym momencie nie widać nic innego tylko olejowe plamy, a każda wyprzedzana zawalidroga to albo ciężarówka wioząca kiście owoców olejowca albo cysterna transportująca rafinowany olej palmowy. A jednak, w tym zdegradowanym krajobrazie środkowego fragmentu Sabah znajduje się niezwykła ostoja dzikości -
rzeka Kinabatangan. Ostatni korytarz życia – wąski, i ledwie wystarczający, by utrzymać populacje dzikich zwierząt – nosaczy, orangutanów, słoni karłowatych, dzioborożców. Ale właśnie dlatego, że cała ta fauna musi pomieścić się na skrawku lasu porastającego brzegi rzeki – dość łatwo ją tu spotkać. I to działa jak magnes na rosnące rzesze turystów odwiedzających region – do której teraz ochoczo dołączamy.
Cel: Zwierzęta nad Kinabatangan.
Materiały i metody:*Nocleg: Sukau River Homestay (Maria), 120 MYR od osoby (pokój trzyosobowy) – z pełnym wyżywieniem (3 posiłki). Smaczne jedzenie – może aż za bardzo, bo Michał tak się przejadał, że skończyło się to pierwszym incydentem gastrycznym (pewnie wzmożonym upałem i generalnym zmęczeniem).
*Homestay organizuje trzy rejsy dziennie: popołudniowy: 3:30 PM - 6:00 PM, nocny: 7:45 – 9PM, poranny 6:00- 9:00 AM – każdy po 60 MYR.
Przebieg: Pokonując w
dwa dni łącznie (ledwie?) 360km, tuż przed 14 docieramy do miejscowości
Sukau nad brzegiem Kinabatangan. W bardzo podstawowym homestay’u wita nas krzepka Maria, i zaraz zaprasza na smaczny lunchu. Miejsce jest bardzo proste - chata zbita z desek, łazienka bez ciepłej wody (choć w panującym upale nie jest to nawet problem), taras z widokiem na rzekę – to przyjemne miejsce zbiera niewielką grupkę aktualnie stacjonujących tu turystów. Oczywiście w miejscowości można zaleźć bardziej luksusowe (choć w sumie odpowiedniejszym wyrażeniem byłoby „oferujące podstawowe wygody”) miejsca noclegowe – w tzw.
lodge - ale nasz budżet tego nie przewidywał…
Ale ostatecznie, jest to miejsce gdzie będziemy tylko spać – i to niezbyt długo, biorąc pod uwagę konieczność wczesnej pobudki. Główną atrakcją okolicy są odbywające się o różnych porach rejsy po rzece – poranne, popołudniowe i nocne. Korzystamy z dwóch pierwszych opcji, na nocny rejs nie starczyło nam już sił (a wszak innych nocnych spacerów w poszukiwaniu zwierząt w trakcie tej wycieczki nam nie brakuje). Koło 15 lunęło deszczem jak z cebra – z dużą dozą niepokoju wyczekiwaliśmy, czy nie pokrzyżuje naszych planów – ale na szczęście, ulewa ustała chwilę po planowanej godzinie wypłynięcia. Niestety, zwierzęta nie były skore do przesiadywania przy brzegach Kinabatangan – więc ruszyliśmy penetrować jej niewielki dopływ. Na początku nieśmiało, jedna sowa, para dzioborożców przelatująca wysoko nad głową… Ale potem – co tam się działo! Zobaczyliśmy z kilkadziesiąt nosaczy – reperując z nawiązką niedosyt z
Bako. Kilka sporych grup rodzinnych, szykujących się do snu na gałęziach zawieszonych tuż nad brzegiem. Do tego dziesiątki makaków długoogoniastych i orientalnych. Kilka łypiących z wody krokodyli. Kilka czapli, zimorodki granatowe, wężojad. A na deser – przycupnięty na drzewie szybujący colugo (latawiec). Niesamowita jest przyroda Borneo!
*
Czy można to przebić porannym rejsem? Zadawaliśmy sobie to pytanie zbierają się z bólem po 5.30 z łóżek. Rankiem w zasadzie zaliczyliśmy powtórkę z rozrywki – wschód słońca ozłocił szarą taflę Kinabatangan, widzieliśmy trochę więcej wodnych ptaków, trochę mniej małp. Ale był ta jedna, na którą czekali wszyscy – orangutan na wolności. Jedliśmy sobie spokojnie śniadanie na łódce, popijając kawusią, przyczajeni w zaroślach wodnych hiacyntów – wtem minęła nas szybko łódka innych turystów; przewodnik pokazał gestem – drapanie się po boku – że zobaczono orangutany. Bez zwłoki ruszyliśmy na miejsce, balansując tą kawą w pędzącej łódce. I faktycznie, na wysokim drzewie śniadania szukała samica z małym orangutaniątkiem. Cudny to był widok… Choć szkoda, że tak mało mają tych drzew w okolicy – w niektórych miejscach za pierwszą linią lasu prześwitywały już palmowe plantacje…
Pewnie można by tu siedzieć i dłużej (choć upalna noc pod mieszającym upał wiatrakiem i z zatęchłą poduszką dał nam się w kość, nie mówiąc o gastralnych przygodach Michała) – ale nas niestety goni czas. Plany mamy ambitne, a stan Sabah nieco tylko więcej niż tydzień… Niewiele po porannym rejsie ruszamy więc w dalszą drogę, jeszcze dalej na wschód…