Wstęp: Po trzech nocach w Mulu znowu ładujemy się do niewielkiego ATR, i kontynuujemy naszą podróż na północ malezyjskiej części Borneo. Na lotnisku sprawnie odbieramy wcześniej zarezerwowany samochód i bez zwłoki ruszamy w drogę. Pierwszego dnia czekało nas ledwie 100 kilometrów, jednak czas przejazdu Google szacował na 2h… Z przystankiem na lunch zrobiło się z tego ponad 3,5h – i choć obawialiśmy się generalnej jakości dróg (dziur nieco więcej niż u nas…) – tak głównym problemem są powolne ciężarówki wlekące się krętymi i stromymi drogami regionu Kinabalu – masywu najwyższego szczytu Malezji. Do tego nasz najtańszy z możliwych sedan Perodua Bezza nie jest demonem mocy, więc wyprzedzanie pod górkę stanowiło nie lada wyzwanie… Ruch, mimo, że lewostronny, nie jest jednak tragiczny, a kultura jazdy raczej jak na Azję wysoka. Ukoronowaniem tego ambitnego dnia było nasze miejsce noclegowe - pensjonat w miejscowości tuż za Parkiem Kinabalu, z doprawdy wybitnym widokiem z okna na całe, majestatyczne 4000 metrów góry Kinabalu, której szczyt(y) raz po raz ginęły w chmurach…
Cel: Dostać się do drugiego, borneańskiego stanu Malezji -
Sabah, i ruszyć w drogę!
Materiały i metody: *Wynajem auta na lotnisku w Kota Kinabalu – bezpośrednio na stronie Europecar, z dodatkowym kierowcą i dodatkowym ubezpieczeniem, 6 dni - 1 415 MYR (depozyt blokowany na karcie 1000 MYR).
*Benzyna – bardzo tania, 2.05 MYR/litr!
*Nocleg: Amazing Grace Lodge, Kundasang (okolice Parku Narodowego Kinabalu) – 107 MYR/pokój/noc.
*Waluta: Ringgit malezyjski, MYR. 1 MYR = 0,90 PLN.
Przebieg: Kolejny dzień stanowił dużo większe wyzwanie przejazdowe – przed nami było 5h jazdy (choć tylko 250km) – aż nad rzekę Kinabatangan. Na początku droga ciągle wiodła przez wzgórza, i choć zaczęły pojawiać się okryte na Zachodzie złą sławą palmy olejowe – ciągle przeplatały się płynnie z łatami lasu. Gdy jednak zjechaliśmy z wyżyn, zostawiając Kinabalu daleko za plecami, i wjechaliśmy na równiny – przed oczami nie rosło już nic, tylko palma olejowa. Hektary i hektary postrzępionych liści, aż po horyzont…
Indonezja i Malezja to najwięksi producenci oleju palmowego na świecie – stąd pochodzi 85% tego tłuszczu. Gros ich upraw znajduje się właśnie na dzielonej przez te dwa kraje wyspie Borneo. Najbardziej „medialnym” efektem usuwania tropikalnej dżungli pod olejowce jest oczywiście utrata siedlisk przez orangutany. W tle przewija się też ogólna utrata bioróżnorodności, natomiast znacznie mniej uświadomiony szerokiej publiczności jest wpływ tych działań na rosnące globalne ocieplenie – a jest wieloraki. Z jednej strony, zastąpienie bujnego ekosystemu szpalerami palm samo w sobie obniża pochłanianie CO2, z drugiej - wypalanie lasów pod uprawę uwalnia do atmosfery potężne ilości tego gazu. Jest też i trzecia strona medalu - działania te prowadzą do osuszania wciąż słabo poznanych tropikalnych torfowisk. A torfowiska, dopóki pozostają mokrymi bagniskami są najefektywniej pochłaniającym CO2 ekosystemem (jeszcze lepszym niż amazońska dżungla!), jednak osuszone zmieniają się w netto emitentów gazów cieplarnianych.* I tak, połowa emisji gazów cieplarnianych sąsiedniej Indonezji jest wynikiem wycinania i wypalania lasów i znajdujących się pod nimi torfowisk. W okresie wielkich pożarów w 2015, dzienne emisje płonących torfowisk w tym kraju przewyższały emisje całej gospodarki USA…
Choć do Indonezji olejowce sprowadzono już na przełomie XIX i XX w., początek poważnej przygody Borneo z olejem palmowy to lata 90. XX w, gdy zaczęto osuszać bagna pod uprawę ryżu - co ostatecznie było totalną klapą. Jednak okazało się, że teren dobrze nadaje się pod uprawę palmy olejowej. Gatunek przywieziono z zachodniej Afryki, gdzie olejowce wykorzystywane są od tysiącleci, a olej palmowy to prastary i tradycyjny produkt. Ostatnie dekady przyniosły jednak zawrotną karierę tego tłuszczu w globalnej gospodarce, pompując niesłabnący pobyt. Po pierwsze – przez swoją wydajność – aby uzyskać określoną jednostkę oleju, palmy potrzebują połowy areału soi. Po drugie, przez swoją wszechstronność – wykorzystuje się go w kosmetykach, gastronomii (przemysłowe oleje do smażenia, tłuszcze piekarnicze, emulgatory, w mieszankach ciast i słodyczach), w spożywczych suplementach i karmie dla zwierząt, w produkcji gliceryny (a więc i farmaceutyków, dynamitu) i teoretycznie przyjaznych środowisku biopaliw (w 2017 połowa importowanego oleju w UE służyła napędowi samochodów).**
To komplikuje wykonalność emocjonalnych nawoływań do bojkotu oleju palmowego jako zbrodniczego „smalcu z orangutanów”. Jakkolwiek widok kilometrów monokultur tam, gdzie kiedyś ciągnął się tak wspaniały las tropikalny rozdziera serce, tak trzeba mieć świadomość, że nie zaspokoimy niczym innym popytu światowej gospodarki na tłuszcze - olej palmowy jest wszechobecny i zaspokaja 1/3 światowej konsumpcji tłuszczów roślinnych. Przejście np. na soję wymagałoby podwojenia upraw, z kolejnymi opłakanymi skutkami dla środowiska. Jest to też zbyt duży filar gospodarki Malezji i Indonezji, by mogły z niego zrezygnować. Palmy olejowe są nawet na 50 ringitowym banknocie. Tu, w Sabah, tylko ropa naftowa przynosi więcej pieniędzy… A orangutany? Cóż, to tylko kolejna małpa z lasu którą przychodzą zobaczyć zachodni turyści….
Walka więc toczy się o to, by uprawy były mniej szkodliwe dla środowiska, i by część dochodu z produkcji oleju wróciła do regionu i pomogła chronić i odtwarzać naturalne środowisko. Ważnym narzędziem jest certyfikacja
RSPO (Roundtable for Sustainable Palm Oil), która oczekuje od producentów by plantacje nie były w miejscu lasów pierwotnych, regionów o znacznej bioróżnorodności i ostoi zagrożonych gatunków, wymaga ochrony zasobów wodnych i przeciwdziałania erozji gleby, a także oczekuje zgody i współpracy lokalnych społeczności. Stan Sabah postawił sobie za cel by do 2025 roku 100% jego plantacji było certyfikowanych RSPO, ale z tego co udało mi się znaleźć – na razie ledwie 26% produkowanego oleju ma certyfikat, a największą przeszkodą jest zrzeszenie i certyfikowanie tysięcy małych przedsiębiorców. Jednocześnie, ponad 25% stanu to obszary chronione w ten czy inny sposób, wyraźny wzrost z 11% w roku 2000. Może więc jest tu światełko nadziei?
Ciekawym spojrzeniem na sprawę podzieliła się ze mną jedna dziewczyna w trakcie Kongresu – przed przyjazdem na konferencję spędziła kilka dni w okolicy Sandakanu i Kinabatangan (czyli mniej więcej tu, gdzie teraz jesteśmy), odwiedzając znajomą pracującą dla NGO zajmującego się m.in. sadzeniem drzew i promowaniem tworzenia nowych korytarzy przyrodniczych dla dzikich zwierząt – łączących skrawki lasu deszczowego przecinanego plantacjami olejowca. Powiedziała, że plantatorzy bardzo chętnie przystają na wszystkie te inicjatywy, tak długo, jak pochodzą od lokalnych NGOsów, a nie są narzucane przez „białych z zachodu”. Oskarżają wręcz Zachód o swoistą zbiorową histerię i bojkot oleju – i tworzą spiskowe teorie według których to wszystko ma trafiać w rozwój Malezji…
---
*Świetnie opowiedział o tym prof. Wiktor Kotowski w odcinku podkastu
Dział zagraniczny Maćka Okraszewskiego z 18/11/2021. Swoją drogą, jeśli jeszcze z jakiegoś powodu nie słuchacie regularnie „Działu zagranicznego” – powinniście koniecznie zacząć!
**
Kryzys olejowy, H. Rosner, National Geographic Magazine 12/2018