Wstęp: To już nasz ostatni dzień w Laosie, spędzimy go w stolicy -
Wientian. Jak na było nie było stołeczne miasto zdaje się być niewielkie i leniwe. Choć nie można powiedzieć, żeby było szczególnie urocze – jest przyjemniejsze, niż sobie to wyobrażałam. W czasach legendarnych, miasto rozkładało się na obu brzegach Mekongu, jednak po seriach syjamskich grabieży i najazdów – Laosowi ostał się tylko północny brzeg, na południu znowu Tajlandia – można się do niej dostać jednym z „Mostów Przyjaźni”. My jednak obierzemy wieczorem inny kierunek…
Cel: Wientian, a wieczorem wylatujemy do Wietnamu!
Materiały i metody: *Minivan z Vang Vieng do Wientian (Północny dworzec autobusowy): 60 000 LAK. *Bilety wstępu: wstępy do świątyń po 10 000 LAK (Pha That Luang , Sisaket, Ho Phra Keow). *Komunikacja w mieście: kursują w miarę sensownie oznaczone autobusy – większość przewija się przez CBS – Central Bus Station(dawniej Talat Sao); z dworca Północnego do CBS: 4 000 LAK, z Pha That Luang do CBS: 5 000 LAK; z CBS do Mostu Przyjaźni/Parku Buddy – 8 000 LAK; z CBS na lotnisko: 15 000 LAK. *Waluta: kip laotański, 10 000 LAK = 4,5 PLN.
Przebieg: Jesteśmy tu tylko kilka godzin – przyjeżdżamy jednym z pierwszych połączeń z Vang Vieng (a jest tych połączeń masa - autobusy, minivany, jadą praktycznie co godzinę). Zostawiamy plecaki w „przechowalni bagażu” – kanciapa stróża (10 000 LAK/2 sztuki) – wygląda to tak podejrzanie, że zastanawiam się, czy jeszcze je zobaczymy… Ale później się okaże, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku.
*
Jak to w stolicach bywa, sporo tu budynków rządowych i ambasad, część to wyremontowane post-kolonialne wille, reszta to nowe, betonowe molochy. Zwłaszcza otoczona wysokim murem i zasiekami Ambasada USA robi ponure wrażenie; szczególnie, gdy zestawi się koszt jej budowy z tym, co USA przeznacza w regionie na oczyszczanie kraju z niewybuchów po zrzuconych tu w drugiej połowie XX wieku milionach bomb (więcej pisałam o tym
tutaj).
Wientian niedawno obchodził 450-lecie pełnienia stołecznej funkcji – choć metryczka ma w sobie duże luki. Już w XVI w. przeniesiono tu stolicę z Luang Prabang (w obawie przed najazdami birmańskimi), ale sąsiedztwo Syjamu wcale nie było bardziej korzystne. Gdy w XVIII wieku rozpadło się królestwo Lan Xang, region szybko znalazł się pod panowaniem Tajów. Niepodległościowe dążenia Syjam karał najazdami i grabieżami – tak w ich ręce wpadła najświętsza relikwia,
Szmaragdowy Budda, którego do dziś można oglądać w królewskiej świątyni w
Bangkoku . Oryginale miejsce rezydencji posążka (a w zasadzie - jego XX-wieczną rekonstrukcję) – świątynię
Ho Phra Keow, można zwiedzać w centrum Wientian. Można je również sobie odpuścić, nie jest zbyt ciekawa. Swoje 10 000 LAK zdecydowanie lepiej wydać w
Sisaket - najstarszej zachowanej świątyni miasta (początek XIX wieku). Uchowała się przed całkowitym zmieszczeniem przez Tajów, i można oglądać w niej intersujące freski (niestety – zakaz robienia zdjęć), setki posążków buddy i misterne, drewniane rzeźbienia frontonów.
Wypada też udać się nieco dalej od centrum, do jednego z najważniejszych obiektów sakralnych kraju, obecnego nawet na godle Laosu -
Pha That Luang. Jego najbardziej charakterystyczny element to wysoka, złota stupa. Akurat trafiamy tu dzień po hucznych obchodach najważniejszego, buddyjskiego święta w kraju -
Boun That Luang. Jego pamiątka? Gównie tony śmieci na ulicach, obsiedziane rojami much, szybko psujące się resztki jedzenia, ale też setki kwiatów w plastikowych foliach, „woskowe pałace” poukładane dookoła Złotej Stupy, i konstrukcje z aksamitek…
*
Późnym popołudniem dojeżdżamy na niewielkie, ale dość dobrze zorganizowane lotnisko. Żegnamy się z Laosem – tak było go akurat w sam raz, nie za dużo, nie za mało. Przyroda piękna, świątynki przeurocze, jedzenie przeważnie nieciekawe – choć było kilka „złotych strzałów”, ludzie raczej sympatyczni – choć małe oszustwa na turystach (zawyżanie cen ulicznego jedzenia 2x, złe wydawanie reszty) są niestety normą, szczególnie w bardziej turystycznych regionach. Przed nami kolejny kraj!
CDN.