Wstęp: Już podchodząc do lądowania w Semerze było widać, że kompletnie zmieniamy klimat – pod nami bezkresne, suche i niegościnne połacie
Afaru (jednego z regionów Etiopii). Stąd startują zorganizowane wycieczki na północ, do pustynnego serca Kotliny Danakilskiej. Choć zasadniczo szybciej byłoby się tam dostać od strony Tigraju – i kiedyś faktycznie tak organizowano wycieczki – teraz, by utrzymać kontrolę i wpływy finansowe - Afarowie się na to nie zgadzają. Nie dość więc, że musimy dodać Semerę (kompletnie nieciekawą stolicę regionu), do naszego planu, to jeszcze dokładamy trochę drogi…
Cel: Cuda
Pustyni Danakilskiej.
Materiały i metody: Na ten fragment naszej podróży dołączamy do wycieczki organizowanej przez firmę „Infinite discovery Ethiopia travel & tours” – i były to bardzo chaotyczne trzy dni – generalnie nie możemy ich z czystym sumieniem polecić… Dopiero w Afderze zorientowali się, że nie wracamy po wycieczce do Semery tylko jedziemy dalej do Mekele, odwrócili kolejność zwiedzanych punktów nie informując nas o tym uprzednio, przerzucano nas w trakcie między autami, kierowcami i przewodnikami. Być może trudna, pustynna materia wymusza takie operacje – ale powstały chaos i brak informacji momentami mocno nas irytowały…
Przebieg: Danakil to pustynna depresja leżąca na styku trzech płyt tektonicznych – nubisjkiej, somalijskiej i arabskiej. Charakterystyczne, rozległe solniska odkryto i skartowano dopiero w latach 20. XX – wcześniej wojowniczy afarscy pasterze nikogo tu nie dopuszczali. Xenne sztaby białego złota były przez wieki były środkiem płatniczym, a i dziś są ważnym elementem gospodarki regionu. Afarowie niezmiennie są panami tej ziemi – znanymi z raczej wrogiego nastawienia do obcych…
Po śniadaniu w Semerze ruszamy w kilkugodzinną drogę – pustynna okolica nosi silne znamiona aktywności wulkanicznej – od czekoladowo-brunatnych bazaltów, przez odpryski obsydianu, po lekkie grudki pumeksu. Dalej do palety barw dochodzą beże wietrzejących skał osadowych i czerń pól lawowych. Po drodze mijamy iglokształtne szałasy nomadów, kryte szmatami i czarnymi, plastikowymi workami. W obejściu, w zagrodach z gałęzi, trzymają czasem wielbłąda, na niemal gołej ziemi pasą kozy. Bardziej „rozwinięte” wioski to zbite z pogiętej blachy, gałęzi i plandek budy, wałęsające się kozy i osły, walające stosy plastikowych, pustych butelek, kobiety stojące w kolejkach z żółtymi kanistrami po wodę, gromady dzieciaków biegnących w stronę każdego przejeżdżającego samochodu. I mijające nas raz po raz ciężarówki z pomocą humanitarną.
Na lunch docieramy do miejscowości Afdera, leżącej nad słonym jeziorem o tej samej nazwie. Życie miasta skupia się wokół wydobycia soli, obsługuje też niewielki ruch turystyczny ruszający w stronę Danakilu. Miejsce jest apokaliptyczne w stylu Mad Maxa, biedne, brudne, suche. Dopiero tutaj dowiadujemy się, że plan naszej wycieczki odstaje od ustaleń poczynionych z Salomonem – już pierwszego dnia kierujemy się do Dallol, by drugiej nocy spać pod Erta Ale. W tym wariancie miałybyśmy też wracać do Afdery ostatniego dnia (na kolejny lunch i zażycie kąpieli w słonym jeziorze) – ale po pierwszym kontakcie z tą „uroczą” miejscowością zupełnie nie mamy na to ochoty. Udaje się ustalić, że ruszymy prosto do Mekele, choć ku pewnemu ogólnemu niezadowoleniu.
Po wszystkich formalnościach i pertraktacjach ruszamy dalej – przed nami kolejne, długie godziny w samochodzie, tym razem jednak większość to off road co się zowie. W 2019 roku zaczęto prowadzić tam porządną drogę, ale przez pandemię i wojnę domową inwestycji nie dokończono (czy i kiedy będzie kontynuowana – nie wiadomo, ale ogromnie uprościłaby te wycieczki!). Na początku jest jeszcze trochę życia, seledynowa zieleń efemerycznych traw wyrosłych po niedawnych deszczach. Potem już ścigamy się ze słońcem, cztery godziny skacząc po wybojach wijących się bezkresnymi polami lawowymi, które na niecałą godzinę przed celem podróży ustępują miejsca piaszczystym wydmom, by w końcu zmienić się w kamieniste, płaskie nic. Tam jest też nasze dzisiejsze miejsce noclegowe, osada Ahmed Ela. Wygląda jak wszystkie inne mijane po drodze, nie ma prądu ani bieżącej wody. Są za to łóżka, na których będą rozkładane przywiezione materace – i tak będziemy spędzać noc na wolnym powietrzu, pod rozgwieżdżonym niebem, owiewani gorącym wiatrem niosącym pustynny pył.
Nim jednak to nastąpi – nasz kierowca, naładowany energią od wielogodzinnego żucia khatu (czuwaliczka jadalna, roślina zawierająca stymulujące alkaloidy o lekkich własnościach psychoaktywnych – zajmuje podobne miejsce w kulturze regionu jak żucie liści koki w Andach), wiezie nas gdzieś na złamanie karku. Krótki postój na posterunku policji, dołącza do nas młodzian z karabinem w koszulce moro i zielonych, plastikowych sandałach (absolutny, obuwniczy hit w okolicy) – „ochrona”. Znudzony gra całą drogę w węża na starym telefonie. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca docieramy do tej tajemniczej destynacji - nad
Solne jezioro Karum - okresowo wysychające solnisko, teraz przykryte cienką warstwą wody. I szybko znika całe zmęczenie, irytacja, rozdrażnienie – jak tu tak jest pięknie! Góry czernieją w oddali, niebo odbija się w płytkiej wodzie, wykrystalizowana sól wygląda jak lód... Tylko dookoła jest ze 40C, wrażenia są tu jak w amerykańskiej
Dolinie Śmierci. Danakil to w końcu jedno z najgorętszych miejsc na ziemi – o najwyższych, średnich temperaturach rocznych na świecie…
*
Kolejnego dnia wstajemy przed świtem i znów ruszamy nad Karum- tym razem, by znad śniadania, mocząc buty w słonej wodzie, oglądać wschód słońca. Potem suniemy powoli przez wodną taflę (nie ma mowy o żadnych wyścigach na dachach aut, jak zdarza się w okresie kompletnego wyschnięcia jeziora), ku wyniesionej, brunatno-żółtej wyspie -
Dallol, - najbardziej wyczekiwanemu przez mnie punktowi tej wycieczki. Tablica oznajmia położenie, 125 m. poniżej poziomu morza. Siarka zdradza wulkaniczne pochodzenie wysepki, minerały zmieniają termalne źródła w barwne, tarasowe kaskady. Spękana, żółta skorupa i jaskrawy turkus wody – krajobraz jest nieziemski… Tylko aż prosiłoby się wytyczyć ścieżki, zrobić jakieś ogrodzenia – bo te delikatne formacje, jak wenusjańskie Pamukkale, może szybko zginąć pod nieuważnymi buciorami turystów…
Dość późno, bo dopiero po 9 rano, zaczynamy wracać do obozowiska – temperatury już robią się nieznośne. Jeszcze postój przy miniaturowym „przeręblu” w słonej skorupie – ci, którym nie straszne zasolenie i minimalne możliwości opłukania biorą w nim błyskawiczną kąpiel. Potem lunch w obozowisku Ahmed Ela, i wracamy tą samą, wyboistą drogą co poprzedniego dnia – pod koniec odbijamy jednak w stronę wulkanu
Erta Ale. Nazwa znaczy „Dymiąca Góra” w języku Afarów, i opisuje najaktywniejszy wulkan regionu – jego lawowe jezioro periodycznie bulgocze przynajmniej od początku XX wieku. Ostania masywna erupcja miała miejsce we wrześniu 2005 roku, gdy ziemia rozstąpiła się pochłaniając kozy i wielbłądy pasterzy.
Trzęsienia ziemi z 2005 r. i kolejne to najnowsze ze wstrząsów, których początki sięgają 30 mln lat wstecz. Magma przecisnęła się wówczas przez skorupę ziemi, oddzielając Półwysep Arabski od Afryki i tworząc basen Morza Czerwonego oraz Zatokę Adeńską. Stygnąc, magma zwiększa gęstość i opada. Właśnie dlatego niektóre obszary Kotliny Danakilskiej są depresją leżącą ponad 150 m poniżej poziomu morza.
Z powodu swego niskiego położenia kotlina była wielokrotnie zalewana przez Morze Czerwone, ostatnio ok. 30 tys. lat temu. Po każdym zatopieniu woda morska wyparowywała, pozostawiając na ziemi warstwę soli.Sól ziemi czarnej, V. Morell, National Geographic Magazine 01/2012
Za kilkanaście milionów lat historia się powtórzy – tym razem kotlina Danakilska, i dalej Wielkie Rowy afrykańskie, przekształcą się w nowe morze, które połączy się z Oceanem Indyjskim i Morzem Czerwonym, a półwysep somalijski, szczyt Rogu Afryki – odzieli się od kontynentu. Na szczęście jest to perspektywa czasu geologicznego – wątpię, by nasz gatunek dotrwał do tych czasów…
Za naszej wizyty wulkan jest spokojny – choć ponoć trzy dni wcześniej pluł lawą z jednego z pomniejszych stożków uformowanych w wielkim, zastygłym jeziorze lawowy w kraterze wulkanu. Chwile przed zachodem słońca przewodnik prowadzi nas po zastygłych pokrywach młodej, 3-miesięcznej lawy, wulkan pomrukuje i syczy ogniście, choć lawy nigdzie nie widać. Nie do końca ufam w bezpieczeństwo tej przechadzki, świeża skała skrzypi pod stopami, kruszy się, kopuły czasem załamują się pod ciężarem piechurów. Nie spada się głęboko, ale jednak… Czuję spory respekt wobec tych piekielnych wrót do wnętrza ziemi, nawet jeśli czasowo przymkniętych…
*
Ponownie wracamy tu następnego dnia, przed wschodem słońca – z obozowiska rozbitego tuż u stóp wulkanu, 30 minut podejścia do brzegu krateru. Tym razem śpi się na ziemi (choć wyłożonej materacami), znów pod gołym niebem – jesteśmy jednak na ponad 400 m.n.p.m., i temperatury są znacznie chłodniejsze – tak na kocyk. Poranek na wulkanie jest nie mniej imponujący niż wieczór. Horyzont się różowi, a pierwsze promienie słońca złocą grafitową, spękaną skorupę. Jak u zarania dziejów, jak na innej, surowej planecie. Nawet bez spektakularnych wybuchów Erta Ale jest piękny.
I jest ostatni punkt tej wycieczki. Po śniadaniu (w towarzystwie nieznośnego roju much, które nie wiem gdzie czatują na ludzi pod tym wulkanem…) oddzielamy się od stada, i już tylko z naszym kierowcą ruszamy na północ, do Mekele, stolicy kolejnego regionu na naszej drodze…