Wstęp: Suniemy na południe drogą 395, płaską doliną Owens – na zachodzie poszarpane szczyty Sierra Nevada, na wschodzie suche zbocza gór Inyo. Wczesnym popołudniem odbijamy na wschód, na teren Parku Narodowego Doliny Śmierci - najsuchszego miejsca w Ameryce Północnej, najgorętszego miejsca na Ziemi i najniżej położonego miejsca na Półkuli Zachodniej. Dziesiątki kilometrów dróg prostych jak od linijki, krajobraz z wolna się zmienia – uchodzi z niego życie. Znikają za oknami rdzawo-czerwone góry, tęczowe wąwozy, piaskowe wydmy…
Cel: Park Narodowy Doliny Śmierci,
Death Valley NP.
Materiały i metody: Jedyny nocleg, który nie był rezerwowany z wyprzedzeniem. Główny kemping, Furnace Creek: w sezonie letnim 16$ za miejsce za noc. Opłatę trzeba uiścić w samoobsługowym kiosku, a kwit przypiąć do pachołka z numerem miejsca. Ze względu na temperatury sezon w Dolinie Śmierci trwa 15.10 do 15.04, i wtedy przyjmowane są rezerwacje na głównym kempingu. Żaden kemping nie posiada niestety prysznicy, ale jest woda pitna i toalety.
*Strona
www parku.
Przebieg: Na krótką chwilę przed zachodem słońca docieramy na pustawy kemping w sercu Doliny Śmierci. Wszystko wygląda pięknie z okien klimatyzowanego samochodu – jednak gdy tylko opuścimy jego zaciszne wnętrze trzeba mierzyć się nie tylko z upałem, ale i bardzo silnym, gorącym wiatrem. Żeby czytelnik miał jakieś wyobrażenie – podmuchy powietrza były jak po otwarciu rozgrzanego piekarnika i zrzucały ze stołu pełne butelki wody… Marne to warunki żeby rozkładać namioty, jeszcze gorsze na rozpalanie ogniska. Zupełne fatalne zaś do jedzenia kolacji – jedliśmy w kucki, schowani za kołami naszego Buicka… Ale najgorsze i tak było spanie w dusznym namiocie (niepotrzebnie rozkładaliśmy tropiki…) – nie sposób było zasnąć przy zamkniętych drzwiach, ale otworzyć też strach – przyuważony w łazience skorpion długości dłoni skutecznie wybił nam z głowy spanie pod gołym niebem… A ono było akurat piękne – nieprawdopodobnie rozgwieżdżone, z jasną smugą Drogi Mlecznej centralnie nad naszymi głowami…
***
Nad ranem temperatury nieco spadły, lecz gdy tylko słońce wyszło zza górskiego łańcucha w ekspresowym tempie wracały do swojej letniej średniej – ponad 40C… Wiatr ustał, więc łatwiej było pospiesznie składać namioty – o 8 wyruszyliśmy w trasę, bo ze względu na temperatury zaleca się, by zwiedzanie Doliny Śmierci kończyć przed 10 rano (z lekkim poślizgiem uwinęliśmy się do 11). A jest co zobaczyć…
Mam wrażenie, że dla geologa Park Narodowy Doliny Śmierci jest, można by rzec, naukową pornografią. Oczywiście, spotykamy tu, jak w wielu parkach, strzeliste góry i głębokie doliny. Ale nie to jest najważniejsze. W większości innych miejsc na Ziemi deformacje skał, fałdowania, kolizje płyt litosfery, brzegi jezior świadczące o transgresjach i regresjach, przeorane przez lodowce powierzchnie skał i efekty erozji okryte są trawą, glebą, śniegiem lub lodem. Matka Ziemia jest zwykle skromna. Tu pozostaje naga.
T. Cahill, „Dolina Śmierci” NG 11/2007
Słone spękaliny wyschniętego jeziora
Badwater (Zła woda), barwne góry
Artist's Palette (Paleta artystów), ziemno-solne bryły
Devil's Golf Course (Pole golfowe diabła), piaskowe wydmy, rozległa panoramę doliny z
Dante's View czy w końcu spektakularne formy erozyjne widziane z
Zabriskie Point. To ostatnie miejsce, nazwane na cześć boraksowego magnata o polskich korzeniach, ma swoje miejsce w hippisowskiej kontrkulturze lat 70 XX. Chociaż film
Zabriskie Point włoskiego reżysera Michelangelo Antonioniego był finansową klapą, z perspektywy czasu zyskuje jako obraz fermentu pokolenia dzieci-kwiatów, który jednak nie gloryfikuje ich buntu, a raczej przedstawia idee budowy ‘nowego świata’ jako miraże na pustyni… Pewnie dlatego nie stał się manifestem pokolenia, ale do dziś oferuje niezapomniane widoki Doliny Śmierci, kultową muzykę Pink Floyd i śmiałe miłosne sceny na piaskowych skałach – czyli tak jakby nie tylko ‘naukowa pornografia’ w Parku Doliny Śmierci ;)