Appalachy ukośnie przecinają wschodnie USA – ciągną się od kanadyjskiej Nowej Fundlandii, schodząc w kierunku południowo-zachodnim, aż do centralnej Alabamy. To stare pasmo górskie - znacznie starsze niż Góry Skaliste czy Himalaje. Geologiczne procesy zaczęły je rzeźbić miliard lat temu; po kilku orogenezach były wysokie jak Alpy. Jednak erozja zrobiła swoje - teraz najwyższy szczyt ma nieco ponad 2000 metrów, i próżno tu szukać nagich, postrzępionych, górskich grani - znakiem rozpoznawczym są falujące kurtyny leśnych stoków i wszędobylskie wodospady.
Appalachy ukształtowały też wczesne osadnictwo USA, były pierwszą „granicą” -
frontier - dla wczesnych kolonistów szmaragdowe ostępy pofalowanych gór były niemal niepenetrowalną barierą. Choć zahaczają o Connecticut, ich serce -
Appalachia - leży znacznie niżej. Centralne i południowe obszary regionu, najbardziej niedostępne, dzikie – już od wojny secesyjnej stereotypowo uważane były za zacofane, biedne i prostackie. Za pełną nielegalnych bimbrowni i gróźb mordobicia krainę „hillbillies”. Za miejsce znacznie mniej eleganckie, wyedukowane, czy zamożne niż równiny i wybrzeże wschodnich stanów. Miejsce, generalnie mało ciekawe…
Ta percepcja mocno zmieniła się w ostatnich dekadach. Choć część stereotypów dotyczących mieszkańców pozostała, tak dzika i naturalna strona regionu zaczęła przyciągać tak tłumy turystów jak i naukowców. Południowe Appalachy są bowiem prawdziwą ostoją bioróżnorodności Północnej Ameryki – oraz miejscem z największym bogactwem gatunkowym salamander na świecie! Dla porównania, w naszym kraju nad Wisłą mamy ich pięć gatunków (cztery traszki i jedna salamandra plamista) – tutaj, w samej Północnej Karolinie, jest ich
ponad 40! Są nie tylko różnorodne, ale jest ich też bardzo, bardzo dużo – wg niektórych szacunków biomasa salamander w położonym w pobliżu Parku Smoky Mountains jest większa niż wszystkich innych, dzikich kręgowców (czyli ryb, innych płazów, gadów, ptaków i ssaków) razem wziętych… Cóż, nie mogło nas tu zabraknąć!
*
Przez tydzień eksplorowałyśmy leśne ostępy Północnej Karoliny i Georgi, za bazę wypadową obierając miasteczko Highlands. Uchodzi za elegancki i drogi resort – choć gdyby ktoś mi o tym nie powiedział, chyba bym tego nie zauważyła. Fakt, zieleń jest wypielęgnowana i wiele eleganckich willi i apartamentowców (oraz jedna napotkana Tesla Cybertruck) sugeruje raczej majętnych rezydentów, jednak brakuje tu klimatu. Choć to chyba ogólnoamerykańska, małomiasteczkowa przypadłość – nie ma bulwarów, deptaków, centrum wgląda jak jeden gigantyczny parking – wszak nikt nigdzie nie porusza się na piechotę… My miałyśmy jednak szczęście korzystać z naukowych przywilejów i nocować w uroczej stacji terenowej West Carolina University – położonej na stoku, z dostępem do nieźle wyposażonych laboratoriów i z wyjątkowo przyjemnym ogrodem botanicznym – wieczorami wypełniającym się chórem żab i migotaniem świetlików.
Większość czasu spędzałyśmy jednak „w terenie”. Dni schodziły na przedzieraniu się przez zarośla (znacznie bogatsza i bujniejsza zieleń niż w Connecticut) – często niemal na czworaka, szukając prześwitów w gęstych gałęziach przekwitających rododendronów, azali i kalmii. Przekraczałyśmy (lub brodziłyśmy w) licznych strumieniach, mieniących się w słońcu powszechnymi drobinami miki. Klęczałyśmy nad dziesiątkami porośniętych mchem pieńków, szukając malutkich salamander pilnujących swoich relatywnie dużych jajek. Przeczesywałyśmy kałuże i bagna w poszukiwaniu niewielkich larw. Parkowałyśmy na skrajach szos by oglądać ociekające wodą skalne ściany – doskonałe siedlisko niektórych płazów ogoniastych…. Spotykani na szlakach turyści pytali zaciekawieni co robimy – często zakładano, że szukamy złota (to jest całkiem poważny sport w okolicy!). Cóż, po wielu godzinach grzebania w mchu i paproci odpowiedni gatunek salamandry był w moich oczach w zasadzie cenniejszy niż złoto…