Wstęp: Do Jodhpuru przyjechaliśmy w ostatnich promieniach zachodzącego słońca – miasto od razu wydał się biedniejsze, bardziej prowincjonalne i zaśmiecone niż stołeczny Jaipur. Widać, że Radżastan pozostaje jednym z najbiedniejszych stanów Indii. Nasze lokum na tę noc niestety też rozczarowuje (albo ciężko się spada z wysokiego konia) – wydaje się, że o ile można w Indiach spać tanio, tak nie wiem, czy warto… Tutaj często hotel jest więcej niż tylko miejscem do spania – tu ucieka się od hałasu ulic i chaosu miast – więc bardziej niż w poprzednich podróżach zaczęliśmy zwracać na to uwagę. Morale podnosimy próbując lokalnej produkcji browarniczej, na przyjemnym tarasie na dachu guesthousu.
Cel: Niebieskie uliczki
Jodhpuru i piękny fort górujący nad tym miastem.
Materiały i metody: *Nocleg: Musa’s Guesthouse – 1000/1130 INR pokój dla 1/2os. Mimo zaskakująco wysokich ocen na Bookingu nie można go polecić – właściciel miły, mogliśmy na tarasie z widokiem na fort czekać na wieczorny pociąg, ale woda się psuła pod prysznicem i generalnie było brudno (pierwszy raz wyciągnęliśmy mumie do spania).
*Bilet wstępu do fortu: 600 INR, w cenie audioprzewodnik - ogólnie jeden z lepszych stosunków „jakości” zabytku do ceny.
*Tyrolka – Flying Fox, 1800 INR (po zniżce z 2000 za niedziałający terminal, gdyby bookować on-line byłoby 1500).
*Alkohol można kupić tylko w specjalnych sklepach – butelka 660ml piwa Kingfisher -180 INR.
Przebieg: Rano, przepłaciwszy za luksus kawy z ekspresu ciśnieniowego (w skądinąd bardzo przyjemnej kawiarni przy studni schodkowej) ruszyliśmy do wznoszącego się 120 metrów nad miastem fortu
Mehrangarh - uznawanego za jeden z najwspanialszych w całych Indiach. I faktycznie, nie można oderwać wzroku od pałacowych fasad, tak misternie rzeźbionych w piaskowcu, jakby były z drewna, nie kamienia. Mijamy bramy z ostrymi kolcami, które miały powstrzymać taranujące je słonie i dojmujące odciski dłoni w miejscu, w którym królewskie wdowy dokonywały
sati - rytualnego samospalenia na stosach pogrzebowych swoich małżonków… Ostatnio ten makabryczny rytuał miał tu miejsce w 1843 roku. Dalej przechodzimy przez serię dziedzińców i sal radźpudzkich władców – niektóre z nich są doprawdy piękne zdobione, inne zawierają kolekcje tak egzotycznych przedmiotów jak
howda (lektyka do mocowania na grzbiecie słonia) czy królewskie kołyski. Widoki z blank twierdzy są również niczego sobie – na dole rozpościera się zabudowa miasta, upstrzona charakterystycznymi, niebieskimi budynkami.
Aby jeszcze dłużej nacieszyć oczy tym wyjątkowym pejzażem decydujemy się na wyjątkową atrakcję - od kilku dobrych lat podbijającą serca podróżników (i rankingi Tripadvisora): rozpiętą z murów twierdzy tyrolkę. Po krótkim szkoleniu wspinamy się na pierwszą platformę i śmigamy nad murami twierdzy, nad położonymi poniżej jeziorkami, spacerujemy po spalonych słońcem stokach. Trasę pokonuje się w sześciu odcinkach i jest to faktycznie przednia zabawa!
*
Wracamy do miasta nieco inną trasą, przez poboczną dzielnicę Navchokiya – podobnie jak „podzamcze” i tu nie brakuje niebieskiego koloru. W zasadzie nie ma pewności, skąd się zwyczaj malowania ścian błękitem wziął w Jodhpurz e- jedne teorie mówią o odstraszaniu much, inne, że to kolor braminów – nie ma konsensusu. Większość fasad jest w raczej opłakanym stanie, ulice pełne są śmieci (tak nieorganicznych plastików jak i odpadków roślinnych, często też zwierzęcych ekskrementów), i choć jest to generalnie „malownicza” (tudzież – fotogeniczna) bieda, tak miasto nie zachwyca. Brakuje mu spójności i uroku jakie ma chociażby marokańskie
Chefchaouene.
Poza zwiedzaniem fortu i okolic - nie wiele jest do robienia w Jodhpurze. Zabijamy czas do nocnego pociągu przysiadając w restauracjach lokowanych namiętnie na dachach kilkupiętrowych budynków (gwarantującymi ładne widoki na fort), szwendając się po targach (z czasem pięknymi, choć drogimi tekstyliami), czy kupując przyprawy (znowu, choć tym razem w bardziej „rynkowych” cenach) na bazarze przy charakterystycznej wieży zegarowej.