Wstęp: Choć pierwotny plan zakładał, że będziemy tu nieco dłużej – ostatecznie w Meridzie byliśmy mniej niż dobę. Nie było to dość czasu, żeby dogłębnie poznać miasto, ale jeden wieczór i przedpołudnie starczyły na spacer po centrum. Sporo czasu spędziliśmy też w… naszym hostelu, który był idealnie położony przy samym, zielonym rynku, w starym pałacyku – nieco zapuszczonym (albo inaczej – zadbanym, ale w hostelowym wydaniu - nie był to odpicowany, butikowy hotelik – ale też i cena byłaby wtedy zupełnie inna). Oferował w cenie śniadania – z widokiem na Zocalo, i można było do woli korzystać z przyjemnego tarasu na dachu – z widokiem na Katedrę i drzewa rynku. Nie mieliśmy wiele motywacji, by szukać innych miejsc na relaks…
Cel: Rzut oka na stolicę stanu Jukatan -
Meridę.
Materiały i metody: *Transport: Uber z centrum na lotnisko – ok. 60 MXN.
*Nocleg: Uroczy (choć nie odpicowany), położony przy samym rynku Hostal Zocalo – pokój 1os/2os (bez łazienki, ze śniadaniem) – 270/420MXN. Chciano też 400 MXN depozytu za wynajem ręczników… Stosunek jakości do ceny świetny, choć brak własnej łazienki jest cokolwiek niewygodny (a jakoś na campingach mi nie przeszkadza ;)).
*Waluta: Peso meksykańskie, MXN = ok. 0,20 PLN, 1 PLN = 5 MXN.
Przebieg: Miasto jest dość przyjemne, króluje niska zabudowa, czasem kolorowa i urocza jak w Valladolid, z XVIII i XIX wieku, czasem nieciekawa i zaniedbana, znacznie bardziej współczesna, jakoś ambiwalentnie przypominająca mi
Phnom Penh w Kambodży. Serce miasta to oczywiście Zocalo, zwane tutaj Plaza Grande – pięknie zacienione drzewami, z wielką, XVI wieczną (najstarszą w Meksyku) katedrą św. Ildefonsa z jednej strony, i ratuszem z wieżą zegarową z drugiej. Miasto założył na terenie majańskiego ośrodka T'hó hiszpański konkwistador Francisco de Montejo Młodszy – posiadłość jego rodziny stoi przy rynku, tuż obok naszego hostelu, pięknie w środku odrestaurowana i umeblowana, i możną ją zwiedzać (o dziwo za darmo – niestety od 11, i oprowadzonymi z sali do sali grupkami, której członkowie muszą czekać na maruderów – nie dokończyliśmy „turnusu” bo spieszyliśmy się na lotnisko). Od czasów kolonialnych po część XIX w. miasto otaczał wysoki mur, chroniący Hiszpanów z kontynentalnej Europy i kreolczyków (w Meksyku tamtego okresu – osoby pochodzenia czysto hiszpańskiego, ale urodzone już w Nowym Świecie) przed regularnie powtarzającymi się rewoltami indiańskimi. Po dziś dzień zostało tylko kilka, żółtych bram, które poniekąd stały się jednym z symboli miasta.
Jest tu jeszcze ponoć spore i nowoczesne muzeum sztuki Majów, i kilka bardziej reprezentacyjnych deptaków – niestety nie starczyło nam czasu, by się tam udać. Miasto może nie pobiło mojego serca (nie podbiło też żołądka, a wręcz miał on pewne drobne problemy nasilone upałem – więc to wszystko mogło wpłynąć na odbiór) – ale to był miło spędzony czas. Zupełnie nie można było narzekać np. na wieczór na dachu hostelu, na wygodnych kanapach, z widokiem na podświetloną katedrę…
*
Koło południa kolejnego dnia dotarliśmy na lotnisko - przestronne, jasne, czyste, z miejscami do pracy przy komputerze - elegancko. Spotkanie z meksykańskim low-costem, Volaris, też na plus. Zasady działania jak w naszych niskokosztowych liniach (np. odprawa on-line – można przez wygodną aplikację, najtańsza taryfa tylko z jedną, mała torbą – więcej dopłacimy za duży bagaż podręczny, itd.) – ale jeszcze mają czego się uczyć od naszego Ryana, np. nie rozrzucają ludzi z jednej rezerwacji po samolocie, jeśli nie wykupią miejsc ;)
Opuszczamy Jukatan, do którego dotarliśmy mniejszymi i większymi „skokami” ze stolicy, Miasta Meksyk. Teraz, żeby ładnie zapętlić naszą podróż, lecimy do Guadalajary – skąd lekkim zygzakiem zjedziemy do CDMX…