Wstęp: Wizyta w miejscach upamiętniających ofiary
zbrodni Czerwonych Khmerów była głównym powodem, dla którego zatrzymaliśmy się w Phnom Penh, i na pewno była też najtrudniejszym i najsmutniejszym etapem tej podróży… Stolica była jednak również miejscem, gdzie mieliśmy się oswoić z nowym krajem – a z początku nie szło to wszystko tak gładko… Po mordędze
na granicy, trafiliśmy do naszego hosta z Couchsurfingu – starszy emeryt-ekspat, oryginalnie Australijczyk o ciężkim akcencie i masie starych tatuaży, części z nich mocno żałuje (karabin czy symbol SS….) - ale uznał, że są częścią jego przeszłości i świadectwem błędów, więc będzie z nimi chodził, jak z kainowym piętnem, do końca swoich dni. Teraz jest to dusza człowiek, ma setki pozytywnych komentarzy na Couchsurfingu – a gości dopiero od dwóch lat. Jego dom jest do tego stopnia otwarty, że zbiegło mu się w czasie 12 odwiedzających – a taki tłumek był nieco problematyczny. Utrudniony dostęp do prysznica przy upałach rzędu 30-35 stopni, i noc na podłodze w kuchni – na to już robię się za stara… Więc jakkolwiek był przesympatycznym człowiekiem – woleliśmy się na kolejną noc przenieść do hotelu… Coś nam nie wychodzi zbytnio ten couchsurfing w czasie tej podróży – ale przyznam się, nie przyłożyłam się do szukania gospodarzy…
Cel: Pierwsze kroki w Kambodży.
Materiały i metody: *Noclegi: pierwszą noc spędziliśmy u hosta z Couchsurfingu, jednak, jako że zjechała się tam rekordowa liczba gości w jednym czasie i wylądowaliśmy na podłodze w kuchni z ograniczonym dostępem do łazienki – kolejną noc spędziliśmy już w tanim hotelu (12$ pokój z prywatną łazienką i klimatyzacją, Homeland guesthouse – St. 304, nr 15). *Karta SIM – 4$, aktywna 7 dni, ok. 1,5 Gb Internetu. *Bilety wstępu: Pałac Królewski: 10$, trzeba mieć zakryte ramiona i kolana; w środku dnia przerwa w zwiedzaniu: godziny otwarcia: 8:00 - 11:00|14:00 - 17:00. *Jedzenie uliczne – od 1$, jedzenie w niewielkich, tańszych knajpach ale często goszczących turystów – 2,5-3,5$. Małe piwo – od 0,5$, butelka wody mineralnej – 0,5-0,65$. *Waluta: choć oficjalną walutą kraju jest
riel kambodżański, KHR, w obiegu głównych, turystycznych miejscowości równie popularne są dolary amerykańskie.
1 USD = 4 000 KHR, kurs przyjmowany w transakcjach jest niezmienny od lat.
Przebieg: To nie był koniec początkowych trudności. Nie mogliśmy nigdzie wymienić waluty – słyszałam, że dolary są w powszechnym użyciu, ale do zapłaty za jedzenie na straganie czy przejazd tuk tukiem trzeba mieć małe nominały albo właśnie riele… Bankomaty nie chciały nam dać rieli, oferowały jedynie dolary. Na nasze 100$ banknoty nikt nie chciał spojrzeć, nawet 20$ się nie przyjęło – w sklepie wypatrzono lekkie przetarcie na zagięciu banknotu i nie było dyskusji. Karta nie przeszła, więc nie mogliśmy nawet kupić wody. Byliśmy bogaczami, których na nic nie było stać. Pierwsze spotkanie z kambodżańską kuchnią również było chybione – na dobrze zapowiadającym się, nocnym targu pełnym lokalnych, dostaliśmy zimne zupy z niedogotowanymi noodlami, i do tego kompletnie niesmaczne. Oj, pierwszy wieczór w Kambodży nie był szczególnie udany…
*
Potem było już jednak lepiej. Banknoty 100 dolarowe przyjęto bez mrugnięcia okiem w Muzeum Ludobójstwa, kolejne rozmienialiśmy płacąc w hotelach. Poradzono nam, że można je też rozmienić w banku. Rieli dalej nigdzie oficjalnie nie wymieniliśmy, ale wydawane były zamiennie z dolarami jako reszta, szczególnie gdy cena zawierała ułamek dolara (centy tu nie funkcjonują, jedynie 1$ banknoty).
W mieście bardzo dobrze sprawdzała się aplikacja Grab (funkcjonujący w Azji Południowo-Wschodniej odpowiednik UBERa), i można wybierać spośród przeróżnych środków transportu – poza samochodem czy motorem jest też GrabTukTuk i GrabRemorque – czyli przejazd doczepioną do motora przyczepką mieszczącą do 4 osób (Tuk Tuk mieści do 3, choć wygodnie pojadą 2). Przejazdy po mieście kosztowały często mniej niż 1$, cena – przez białasa - nie byłaby do utargowania „tradycyjnie” z tuk-tukarzem.
Gdy trzymaliśmy się polecanych w Internecie knajpek – (choć widać, że raczej turystycznych) – okazało się, że kuchnia kambodżańska potrafi być całkiem dobra. Naszym pierwszym odkryciem było
lok lak z wołowiny – smażonej m.in. z ciemnym sosem sojowym i podaje z sosem pieprzowym. Ogólnie wszystko wyglądało również lepiej przez bursztynowy pryzmat zimnego piwa Angkor…
*
Samo miasto miało ponoć kiedyś czar i urok, zwłaszcza we wspomnieniach dawnych dyplomatów, korespondentów, i francuskich ekspatów. Miało być Perłą Azji (zresztą jedną z wielu…), ale teraz to czasy dawno minione. Choć jest jeszcze kilka zielonych uliczek, jest na niewielkim wzgórzu biała stupa i świątynia
Wat Phnom, z którą miasto dzieli nazwę. Jest Pałac Królewski, chluba miasta, sięgająca czasów francuskiej administracji. Towarzyszy mu oczywiście Świątynia, znowu ze Szmaragdowym Buddą. Architektura niby podobna do Tajlandii, niby przypomina Laos – ale budynki są jakieś smuklejsze, wyższe, bardziej strzeliste. Jest w końcu nabrzeże Mekongu – który tuż po porze deszczowej powinien sięgać poziomu ulicy, a jest 20 metrów niżej; ponoć od 5 lat Mekong porządnie nie wylał – już widać tu konsekwencje budowy dziesiątek tam w górnym biegu rzeki, w Chinach, a przede wszystkim – w Laosie.
Ale poza tym jest głównie plątanina kabli, trochę jeszcze ulicznego jedzenia i ulicznych fryzjerów, bloki stare i bloki nowe, po 4 piętra lub po 14, centra handlowe zastępujące stare targi. Niestety, ale wszystkie te duże miasta na trasie naszej podróży zlewają się w pamięci w jedną, betonową masę, bez większego charakteru... Taką samą smutną diagnozę postawił już niemal 30 lat temu znany pisarz i reporter, Tiziano Terzani, który poświęcił Kambodży wiele lat swojego życia i zajmowała ona szczególne miejsce w jego sercu.
Angkor przez wieki był z wolna wchłaniany przez dżunglę. Teraz całe Indochiny wchłania dużo mniej romantyczna cementowa dżungla. Całe dzielnice starych domostw są burzone, by zwolnić miejsce dla nowych anonimowych budowli. Wszędzie stara harmonia, zgodnie z którą dachy pagód musiały być wyższe od palm, a te – wyższe od domów, została złamana przez nowe sylwetki brzydkich konstrukcji wyrastający ponad wszystko, domy, plamy, pagody. To smutne. Ale czy z tego powodu można sobie życzyć kontynuacji wojny, która zablokowałaby „postęp”? Oczywiście nie. Jakaś inna droga? Chwilowo nie widzę jej w żadnej części Azji, gdzie przeszłość jest, bez żadnej zwłoki, szybko zamiatana. Wszędzie, od Chin po Tajlandię.Tiziano Terzani,
Duchy. Korespondencja z Kambodży (1992)