Wstęp: Im bliżej wybrzeża, tym bardziej zieleni się okolica. Największe miasto północnego-wschodu – Egilsstadir (oszałamiająca populacja 2,5 tysiąca osób!), było naszym przystankiem technicznym. Zakupy spożywcze, tankowanie – myśleliśmy również, by zatrzymać się na tutejszym kempingu na nocleg, i robić wycieczki po okolicy. Wszystkie miejsca okazały się jednak wyrezerwowane – jak miało się okazać, na całe szczęście! Nie wyglądał on szczególnie zachęcająco, mocno wybetonowany, wciśnięty między stok a ulice miasteczka – przeciwieństwo miejsca, w którym przyszło nam ostatecznie spać…
Cel: Fiordy Wschodnie.
Materiały i metody: *Nocleg: Camping w Borgarfjörður Eystri, 1500 ISK/os/noc, prysznic dodatkowo płatny – 4 min/400 ISK. Łazienki i toalety czyste i schludne, dostępna również mała kuchnia i miejsce do siedzenia.
*Waluta: korona islandzka (ISK), 1000 ISK = 30 PLN.
Przebieg: Nie tracąc więcej czasu ruszyliśmy do maleńkiej wioski
Borgarfjörður Eystri, która zdaje się być na samym końcu świata. Niby do przejechania było „jedynie” 70 km, ale część trasy to droga szutrowa (przejezdna dla zwykłych samochodów) – na tym fragmencie mijające nas samochody nieustającą napawały mnie obawą – choć mamy ubezpieczenie „gravel protection” wciąż grozi nam wkład własny – gdyby taki odprysk pędzącego z naprzeciwka Hilluxa trafił nam w szybę…
Droga pięknieje z minuty na minutę, wznosi się na zieloną przełęcz, widoki zachwycają – to był najładniejszy odcinek trasy do tej pory (choć szybko miał mieć poważną konkurencję!). Szmaragdowe stoki, wodospady, ośnieżone szczyty gór – takie widoki miały nam już regularnie towarzyszyć w Fiordach Wschodnich. To jest ta Islandia o którą walczyłam!
Po mniej niż 1,5h docieramy do tej niewielkiej wioseczki, zdaje się na samym końcu świata. Mijamy ją na razie pospieszenie, bo zasadniczy cel tej przeprawy jest przy niewielkim porcie, na samym końcu drogi. Niewielki cypelek z górką -
Borgarfjarðarhöfn jest domem tysięcy
maskonurów - i jest to jedno z najlepszych miejsc na Islandii do ich podglądania.
Fratercula arctica, czyli z łaciny „braciszek arktyczy”, to uroczy ptasi cudak – trochę pingwin, trochę tukan. Czarne ubarwienie skrzydeł i pleców, kontrastuje niczym frak z białym brzuchem i polikami. Krótki, garbaty dziób, jaskrawo ubarwiony w sezonie godowym, pozwala chwytać do 10 ryb na raz. Po lęgu traci częściowo te piękne kolory, nawet dziób staje się mniejszy, traci ornamenty wokół oczu. Ale mało kto widział maskonury poza sezonem lęgowym, opuszczają swoje ponad metrowe nory w pobliżu klifów i znikają na długie miesiące. Gdzie dokładnie są, i co wtedy robią – do końca nie wiadomo. Często łączą się w pary na całe życie, i wracają rozmnażać się do miejsca urodzenia, najlepiej czując się w koloniach liczących setki osobników. Na lądzie zobaczyć je można od maja do połowy sierpnia. Islandia jest letnim domem i matecznikiem ponad połowy światowej populacji, czyli kilku milionów ptaków. Mimo tej liczebności gatunek uważa się za zagrożony, bo wielkość populacji szybko spada – o połowę w ciągu ostatnich 20 lat. Tym bardziej kontrowersyjne wydaje się podtrzymywanie tradycji… polowania na maskonury, wciąż kultywowanej w niektórych rejonach Islandii (choć sezon łowiecki skrócono z ponad sześciu do jednego tygodnia w roku).
Miejsce jest położone na skraju pięknej zatoki, świeci cudne słońce, ptaki nic nie robią sobie z towarzystwa ludzi. Przynoszą raz po raz dzioby pełne ryb, walczą z mewami starającymi się ograbić je z łupów. Można na nie patrzyć godzinami i nie da się zdjąć palca z migawki aparatu – jakby 456 zdjęcie maskonura miało być jakieś inne ;)
Na nocleg wróciliśmy do tej maleńkiej wioseczki, kemping jest ładnie położony, z widokiem na góry. Na recepcji spotkaliśmy przemiłą Polkę - kilka lat temu okolica ją oczarowała i postanowiła wrócić. I ponoć podobnie dzieje się z wieloma przyjezdnymi – najpierw trafiają tu przez maskonury, potem jednak przedłużają pobyt lub wracają, bo to dobra baza wypadowa w pobliskie góry. Całkowicie to rozumiem – sama chciałam tylko zobaczyć fikuśne ptaki, a byłam całkowicie zaskoczona pięknem regionu!
***
09/07/2021Wczesnym rankiem kolejnego dnia ruszamy dalej, choć z jeszcze jednym przystankiem w okolicy. Wszyscy tak bardzo polecali
Seyðisfjörður, że nie sposób było go ominąć – choć oznaczało to konieczność zboczenia z drogi w jeszcze jeden fiord. Miasteczko podbiło szturmem media społecznościowe, głównie przez wymalowaną, tęczową ścieżkę prowadzącą do niewielkiego kościółka na tle fiordu. Dla części osób miejscowość ta jest również wrotami do Islandii - przypływają tu zagraniczne promy. Taki sposób podróżowania wybierają zwykle osoby przewożące swój własny samochód lub kamper. Miejsce faktycznie jest urocze, ale chyba jeszcze większe wrażenie zrobiła na mnie wiodąca do niego droga – znowu wysokie góry, wodospady, szmaragdowe stoki.
Droga na południowe wybrzeże była zresztą niegorsza. Zamiast krajowej jedynki wybrzeżem, skróciliśmy trasę szosą nr 95 biegnącą przez płaskowyż oddalony od brzegu, a potem szutrową drużką 939 – warunki były idealne, więc trasa przebiegła bezproblemowo. Potem pruliśmy już na południe jedynką, a widoki… Okrzykom zachwytu nie było tego dnia końca…