Wstęp: Nie do końca wyspani, lekko wychłodzeni, obudziliśmy się już po 6.30 na niewielkim kampingu blisko południowego wybrzeża półwyspu Reykjanes. Pierwsza noc w naszym kampervanie nie była idealna, ale będzie lepiej. Poranna kawa i kanapki w lekkiej mżawce (która miała nas nawiedzać przez lepszą część dnia) – i jesteśmy gotowi do drogi. Najpierw jednak została nam do załatwienia paląca sprawa zepsutego gniazdka zasilającego („zapalniczki”) – bez tego nie damy rady ładować po drodze telefonów – nici z GPSa, nici z pieczołowicie układanej playlisty. Po naprawę wróciliśmy się więc do punktu wynajmu auta – na szczęście nie ujechaliśmy za daleko, jakaś godzina drogi… Problemem był spalony korek, wymiana była sprawna – i już mogliśmy ruszyć na północ.
Cel: Dojazd do Akureyri – nie najciekawsze 400km które kiedyś trzeba przejechać…
Materiały i metody: *Paliwo: 220 ISK/l diesla (samoobsługowa stacja Ob.).
*Skracający trasę o godzinę tunel Hvalfjarðargöng od 2018 roku nie jest płatny.
*Waluta: korona islandzka (ISK), 1000 ISK = 30 PLN.
*Nocleg: Camping koło Akureyri – Hamrar, 1800 ISK/os/noc – w cenie ciepłe prysznice i dostęp do żałosnej i dość obskurnej kuchni, w której nie było pół patelni, czajnika czy kubka.
Przebieg: Najdłuższy planowy przejazd – ponad 450km – tego dnia nie udało się wcisnąć już zbyt wiele zwiedzania… Odcinek między Reykjavikiem a Akureyri, drugim co do wielkości miastem kraju, szumną „stolicą północy” o populacji 18 tysięcy mieszkańców nie należy do obfitujących w atrakcje. Gdyby mieć chociaż 2-3 dni więcej, można odbić na półwysep Snaefellsnes, zwany „Islandią w miniaturze” (niestety pełnowymiarowa Islandia czekała…), czy nawet dalej, do ponoć pięknych i z rzadka odwiedzanych przez turystów Fiordów Zachodnich – ale nie tym razem.
Trasa się dłuży, pogoda średnia – choć jak na islandzkie warunki pewnie nie najgorsza (przelotne mżawki, chmury). Najpierw trochę industrialnej zabudowy – o czym jakoś się zapomina, zanim Islandia stała się turystyczną destynacją kojarzoną z dziewiczą naturą, utrzymywano się tu między innymi z przetwórstwa ryb i napędzanych tanią energią odnawialną hut aluminium. Dalej rozległe pustkowia, to w końcu kraj o powierzchni 1/3 Polski, i populacji zbliżonej do Bydgoszczy. Dacia sprawuje się dobrze – choć ma ewidentnie najbardziej podstawowy (żeby nie powiedzieć dziadowski) standard wykończenia, to zaskakująco ekonomiczne spalanie na poziomie 5l/100km sprawia, że bardzo wiele można jej wybaczyć.
Trasę urozmaicają nam zakupy w najtańszym, islandzkim dyskoncie sieci Bonus, gdzie zaopatrujemy się w produktu spożywcze na lepszą część wyjazdu, i przystanek przy
Glaumbær - wioseczce z niewielkim skansenem z domkami z trawiastymi dachami. Wygórowana cena (1700 ISK) zniechęca do wejścia do środka – oglądamy je spokojnie zza niewielkiego murka.
Dopiero za Glaumbær, ostatnie 100 km, trasa staje się ciekawa. Biegnie w malowniczej dolinie otoczonej z dwóch stron płasko ściętymi wzniesieniami o łagodnych stokach, których zielono-brunatne zbocza przecinają nici okresowych wodospadów. Wychodzi po raz pierwszy słońce - robi się pięknie!