Wstęp: Z samego rana udajemy się na przystań promową –główny przewoźnik, Cat Coco, ma procedury boardingowe przypominające bardziej samolot, niż łódkę – nadawanie bagażu w specjalnym okienku, boarding pół godziny przed wypłynięciem, sprawdzanie paszportów, sprawdzanie temperatury, obowiązkowe maseczki (te ostatnie to oczywiście zmiany na czasy zarazy). W pięknym słońcu ruszamy na północ, do oddalonej o ok. 50km i nieco ponad godzinę drogi Praslin (czyt. Pralę). Morze dość spokojne, tylko lekko buja, prom mknie po falach, ścigają się z nim ptaki. Oczywiście po zmianach w rozkładzie nie było opcji, by dostać się rano na La Digue „za jednym zamachem”, więc spróbowałyśmy szczęścia z przesiadką na prom drugiej linii, która kursuje jedynie między Praslin i La Digue - mimo 15 minut na kupno biletu i zmianę okrętu- udało się perfekcyjnie! I tak, po 9.30, byłyśmy już w raju…
Cel: Najbardziej rajska (z ogólnodostępnych i zamieszkanych) wysp Seszeli:
La Digue.
Materiały i metody: *Taksówka z Beau Vallon do portu na Mahe (przez wczesną godzinę wypłynięcia nie kombinowałyśmy z transportem publicznym) – 200 SCR.
*Promy: Mahe-Praslin - 950 SCR, Cat Coco (kupione on-line przed wyjazdem), Praslin – La Digue, Cat Roses - 290 SCR (kupione w pośpiechu tuż przed wypłynięciem).
*Nocleg: Pension Hibiscus, 230 PLN/noc pokój 2-os, rezerwowany ok. 2 tygodnie przed przyjazdem na Agodzie. Standard bardzo dobry.
*Wypożyczenie roweru na całą dobę: 100 SCR.
*Bilet wstępu na jedyną płatną plażę La Digue – L’Anse Source d’Argent – 115 SCR.
*Waluta: rupia seszelska, SCR; 1 PLN = 4,25 SCR, 1 EUR = +/- 19-20 SCR.
Przebieg: Pierwszą i najważniejszą rzeczą, którą trzeba zrobić na La Digue, żeby ułatwić sobie życie, jest wynajęcie roweru. Choć wyspa nie jest szczególnie pokaźnych rozmiarów, to bicykl daje niepomierną swobodę poruszania się i odkrywania jej różnych zakamarków. Co więcej, każdy jest wyposażony w pojemny koszyk – standardowo zrobiony z koszyków sklepowych… Nasze rowery znalazły nas same, w okolicach naszego guesthousu – można też je bez problemu wynająć koło przystani promowej. Wbrew temu, co utrzymują niektóre przewodniki, La Digue nie jest całkowicie pozbawiona ruchu kołowego – mają tu nawet jedną stację benzynową. Więc teoretycznie można się po niej poruszać taksówkami w formie samochodowej, tudzież meleksami – tylko po co?
Na pierwszy ogień idzie północ i północny wschód wyspy – prowadzi przez nie brukowa droga. Mijamy niewielkie centrum – nie wiem, czy to jeszcze niski sezon, czy to covid, ale ludzi jest tu jak na lekarstwo. Poza kilkoma minutami rwetesu po przypłynięciu promu to bardzo senna wioska… Najpierw przejeżdżamy koło
Anse Severe, gdzie drogę tarasuje nam… gigantyczny żółw. Jak gdyby nigdy nic, na środku betonowej ścieżki. Dalej cypelek na północy, i niepostrzeżenie znajdujemy się na wschodnim brzegu wyspy. Morze jest tu bardziej wzburzone, kąpiele są odradzane. Ale widoki… Ścieżka urywa się przy
Anse Fourmis - zawracamy. I praktycznie przez cały czas nie ma żywej duszy – idealne miejsce do uprawiania społecznego dystansu.
Mimo to, Seszelczycy szalenie poważnie podchodzą do covidowych restrykcji – wszyscy są w maseczkach, i to nawet na otwartej przestrzeni – gdzie nie ma problemem z zachowaniem nie tylko 1,5m odstępu od najbliższej osoby – nawet spokojnie można zachować i 10 metrów. U mnie, w tym upale, maseczka stanowi częściej ozdobę na brodę lub szyję – ale spróbuj tak podejść do stanowiska z kokosami albo do sklepu… W sklepach natychmiast spryskują nam ręce środkiem dezynfekującym, a kilku miejscach mierzono nam temperaturę (w guesthousie powiedzieli, że muszą nam ją sprawdzać codziennie, skrupulatnie notując w wielkiej księdze gości…).
***
Mając jeszcze pół pięknego dnia przed sobą nie odkładamy na później największej atrakcji wyspy – najbardziej pocztówkowej z plaż -
L’Anse Source d’Argent. Wstęp jest płatny, przechodzi się przez dawną plantację palm kokosowych, na terenie której można teraz zobaczyć uprawę wanilii, zagrodę z żółwiami olbrzymimi i kilka jeszcze bajerów. Polacy oczywiście wymyślili sposób obejścia tego cyrku wodą, ale my udałyśmy się trasą standardową – jednak bardziej bałam się zmoczyć aparat niż wydać te 30zł... ;)
Nie jest to w sumie jedna plaża, a ciąg niewielkich zatoczek, okalanych najbardziej fotogenicznymi granitowymi głazami archipelagu. Popielate, różowawe, pomarańczowe – mienią się opalizującymi wtrętami. Jedne obłe, inne schodzą wymytymi przez wodę skalnymi falbanami. Nie jest to jedyne miejsce na Seszelach, gdzie zobaczymy te granitowe kolosy – ale te uchodzą za najdoskonalszy przejaw tego cudu natury. Bo jest to swego rodzaju cud – większość równikowych wysp to albo koralowe atole, albo wyspy o pochodzeniu wulkanicznym – te zaś to w zasadzie szczyt zanurzonego lądu, granitowy odłamek prakontynentu Gondwany, który znalazł się tu niemal przypadkiem – gdy subkontynent indyjski odłączył się od pre-Afryki, by ruszyć w stronę Azji. I faktycznie, plaża jest taka bajkowa jak pozwalają nam wierzyć te wszystkie foldery reklamowe i stokowe zdjęcia pojawiające się w internetowych wyszukiwarkach, gdy szukamy raju na ziemi…