Wstęp: Gdy pierwszy raz – te dziesięć lat temu - zaczęłam w głowie planować podróż na półwysep Indochiński, od razu wpadła mi w oko opcja 2-dniowego rejsu Mekongiem z granicy tajsko-laotańskiej do Louang Prabang. Już wtedy wolne łodzie sunące Mekongiem były głównie turystycznym reliktem, ale wciąż miały ten urok backpakerskiej przygody na Dalekim Wschodzie. Gdy uaktualniałam informacje tuż przed naszym wyjazdem, spotkałam się jednak z masą niepochlebnych opinii – głównie dotyczących coraz większej pazerności Laotańczyków, którzy wymyślają coraz to nowe triki, opłaty i zagrania taksówkarskich mafii, by wyciągnąć od turystów jeszcze więcej pieniędzy…
Cel: Rejs Mekongiem do kulturalnej stolicy Laosu – Louang Prabang.
Materiały i metody: *Transport lądowy: tuk tuk do granicy tajsko-laotańskiej z Chiang Khong – 60 THB. Po przejściu odprawy paszportowej po stronie tajskiej trzeba kupić bilet na autobus, który przewiezie nas przez „Most Przyjaźni” – 20 THB. Przejazd z granicy laotańskiej do przystani łodzi – 20 000 LAK, gdy damy się namówić na opcję „łączoną” z rejsem.
*Dwudniowy rejs „wolną łodzią” -
slow boat z przygranicznego Ban Houayxay (Huay Xai) - strona laotańska, przez Pakbeng (tam nocleg – płatny osobno), do Louang Prabang – wg informacji na granicy powinien kosztować 210 000 LAK, ale gdzie tam – teraz krzyknęli sobie 250 000 LAK. Łódź odpływa o 11.30 z Huay Xai, i następnego dnia o 9.00 z Pakbeng. *Wiza laotańska – można ją bez problemu uzyskać „on arrival”, na przejściu granicznym – 30$, trzeba mieć 1 zdjęcie paszportowe. *Nocleg: Pakbeng – 50 000 LAK, standard mocno średni, wiatrak, prywatna łazienka. *Jedzenie: W Pakbeng nie jest szczególnie tanio, dobra laotańska kuchnia w knajpce z odręcznie pisanym menu – 30 000 LAK/danie, Beerlao – 15 000 LAK. *Waluty: 1$ = 30 THB (baht tajski).
1$ = 8 800 LAK, kip laotański; 10 000 LAK = 4,5 PLN.
Przebieg: Rankiem ruszamy z gusethousu w Chiang Khong na tajsko-laotańską granicę. Kiedyś trzeba było pokonać Mekong promem, teraz jednak zastąpił go „Most Przyjaźni”. Dystanse są spore, a każdy element trasy jest obstawiony przez inną grupę czerpiącą z tego zyski. Z miasteczka na granicę tajską – tuk tuk, potem przez most – autobus. Na granicy laotańskiej spędzamy więcej czasu, wymieniając pieniądze w kantorze (choć dalej za wiele rzeczy można płacić tajskimi bathami, bardziej opłaca się mieć laotańską walutę) i wypełniając formularze wizowe(zaskakuje pytanie o ‘rasę’)... Nie wydaje się, by ktoś specjalnie te formularze czytał – w paszporcie ląduje bardzo ładna wiza laotańska, i możemy iść dalej. Z granicy laotańskiej trzeba dostać się do przystani – kawał drogi. Jeśli uzbiera się dość chętnych, powinien jechać jakiś tuk tuk – ale większość osób wybrała turystyczne pakiety jeszcze po stronie tajskiej, w których już taki przejazd jest wliczony - nie wiadomo kiedy uzbiera się odpowiednia liczba chętnych by podzielić koszty niezależnego transportu… Zorganizowany naganiacz pobiera od razu opłatę za przejazd i za rejs łodzią – cena o 40 000 KIP wyższa, niż podaje tablica informacyjna. Argument? Niski sezon. Może w reszcie świata niski sezon oznacza, że usługi są tańsze - ale nie tutaj. Pewnie, że to prowizja dla naciągacza – ale jaka jest gwarancja, że nie utkniemy na granicy i potem tak czy siak przepłacimy za dojechanie do przystani? Jako że sprawa rozchodzi się o jakieś 20 PLN, w końcu dajemy za wygraną, z irytującym poczuciem że nie jesteśmy w Laosie nawet pół godziny, a już nas skubią jak złote gęsi.
*
Wygląda na to, że dzisiaj odpłynie tylko jedna łódź – z całego rzędu stojącego w przystani. Wchodzimy gęsiego, trzeba zdjąć buty – działa to dobrze na drewnianej, tekowej podłodze – gorzej w zalanej wodą (mam nadzieję, że wodą) toalecie… Bez względu na to kto się z kim na co ugadał, kto komu ile zapłacił – wszyscy lądujemy na tym samym statku. Miejsca niby numerowane, ale bilety z numerami wydawane są w kolejności jak to przyszedł na statek, a poza tym i tak nikt się tym nie przejmuje i siada gdzie popadnie. Ktoś jednak się wykłóca o „swoje miejsce” dalej od silnika, za które miał dodatkowo zapłacić… Ot, jeszcze jeden przekręt laotańskich naciągaczy… Kolejny trik do wyciagnięcia kasy – „pośrednik” stara się nam sprzedać zakwaterowanie w Pakbeng – straszy, jak tam ciężko, jak od przystani daleko, jakie ceny wywindowane – i oferuje proste rozwiązanie, pokój za 100 000 LAK i odbiór pick-upem z przystani. Teraz już podziękujemy. Później się okaże, że trafimy do tego samego guesthousu – tylko zgarnięci już z przystani w Pakbeng zapłacimy za taki sam pokój dokładnie o połowę mniej!
Jeszcze dobrze nie ruszyliśmy, a już zaczęła się dobra zabawa. Część ma jeszcze 0,6 litrowe Changi i Leo z Tajlandii, inni już zaopatrzyli się w piwowarską dumę Laosu – Beerlao (na statku – 20 000 LAK). Łódka w 95% procentach wypełniona jest zachodnimi plecakowiczami (tu rzuca się w oczy kompletny brak turystów azjatyckich), jest jednak kilka Laotańczyków, którzy faktycznie korzystają z tego środka transportu, by dostać się do wiosek nad Mekongiem. Co bardziej majętni wybierają jednak
speed boat - szybkie łódeczki zabierające kilka pasażerów, drewniane łupinki z potężnymi silnikami. Sternicy mają kaski, pasażerowie już nie... Dystans do Luang Prabang można byłoby taką pokonać w 6h, ale jest to odradzane – to raczej niebezpieczny, a też i sporo droższy środek transportu.
Mijają godziny, a my suniemy malowniczymi zakolami przełomu brunatnej rzeki. Raz otaczają nas niewielkie pagórki, raz całkiem spore szczyty – porośnięte bujną, tropikalną roślinnością. Z wody wystają ostre skały – część z nich pewnie jest przykryta w porze deszczowej, wtedy trzeba szczególnie uważać na to ukryte niebezpieczeństwo. Brzegi raz są strome, raz łagodnie schodzą do wody piaszczystymi łachami. Raz po raz wylegują się na nich bawoły wodne lub spacerują kozy. Z rzadka mija się ukryte w ścianie lasu wioski – czasem łódź zatrzymuję się przy nich, by wysadzić pasażerów lub zabrać przesyłki. Po południu wychodzi słońce i jest jeszcze piękniej…
*
W szybko zapadającym zmierzchu docieramy do
Pakbeng – kuriozalnej wioski po środku niczego, która istnieje by przyjmować turystów kursujących między Huay Xai i Louang Prabang. Nie spodziewam się po niej niczego dobrego, ale w sumie jest zaskakująco przyjemnie. Kilka sklepów, kilka knajpek, sporo huesthousów, kilka hoteli, które już z daleka wyglądają na dość luksusowe jak na tę okolicę. Kuszą wypieki – croissanty, babeczki, bagietki – popularne nieprzerwanie od czasów francuskich Indochin. Znajdujemy knajpkę, do której przekonało nas odręcznie wypisane menu (brak typowych zdjęć dań pod turystów), do której zapraszał uśmiechnięty, nienarzucający się kelner. Pierwsze spotkanie z kuchnią laotańską było bardzo udane – smaczne curry, mniej ostre niż w Tajlandii, i
laap - danie ze smażonego, siekanego mięsa i warzyw, z dodatkiem masy świeżych ziół – mięty, tajskiej bazylii, kopru, kolendry – bardzo orzeźwiające, bardzo dobre! W miejscowości jest też jeden bar – w którym wieczorem zbierają się chyba wszyscy pasażerowie dzisiejszej łódki. Jest bilard, laotańskie piwo, powitalny szot z lokalnego alkoholu, improwizowany stół do beerponga, zacinający się muzyka z Youtuba, i międzynarodowa klientela, którą oklepany szlak backpakerski Azji Południowo-Wschodniej zapędził w ten koniec świata. Ale jest klimat, jest przyjemnie, są niezobowiązujące pogaduszki – gdzie kto był, gdzie kto będzie.
*
Śniadanie na tarasie jednej z nadbrzeżnych knajpek z widokiem na spokojny Mekong w Pakbeng – to jeden z tych obrazków do zachowania w pamięci. Tak to wtedy człowieka uderza – pijemy sobie kawkę, jak gdyby nigdy nic, patrząc na MEKONG – jedną z tych mitycznych, azjatyckich rzek, której nazwę poznaliśmy na jakieś odległej lekcji geografii. Nie śniło mi się wtedy, że kiedyś będę siedzieć po środku dżungli, popijając kawę, nad tym właśnie Mekongiem…
Zaopatrzeni w kanapki na lunch i inne przegryzki na całodzienną podróż – okrętujemy się koło 9.00 na podobnej, drewnianej łódce. Dzisiaj towarzystwo ewidentnie mniej zabawowe, już nie rzuca się tak fotografować okolicy, nie schodzą butelki Beerlao – chyba impreza w barze toczyła się do późna ;). Widoki dalej ładne, choć trudno powiedzieć, że nie są nieco monotonne. Jeden dzień takiej podróży byłby optymalny, drugi jest już nieco wtóry – ale to jedna z tych atrakcji, w których – dosłownie – podróż jest celem.
Dyskusja i wnioski: Gdybym miała wybierać jeszcze raz – ponownie zdecydowałabym się na taki rejs, bo choć przed oczami przesuwają się podobne widoki – dobrze jest się nimi nacieszyć, póki jeszcze tu są - niedługo mogą być rzadkością, a podobny rejs może nie być możliwy. Dorzecze Mekongu jest najszybciej przekształcanym obszarem rzecznym świata – powstaje tu olbrzymi system hydroelektrowni. Zdawałoby się, że inwestycja w „zieloną” energię to dobry kierunek rozwoju, jednak sprawa jest bardziej skomplikowana. Na całej długości rzeki powstaje kilkadziesiąt tam – pierwsze ćwierć wieku temu w jej górnym biegu, na terenie Chin. Kraj ten nie przejmuje się specjalnie jak te inwestycje wpłyną na gospodarkę wodną w dalszym biegu rzeki. Teraz szybko wtóruje mu Laos (zresztą – głównie za chińskie pieniądze) – planuje kilkadziesiąt inwestycji. Laos jednak nie potrzebuje tyle energii elektrycznej – już teraz spore nadwyżki (nawet 80% generowanej energii) odsprzedaje m.in. Tajlandii. Oczywiście mieszkańcy biednych, wiejskich regionów nie odnoszą z tego tytułu szczególnych korzyści finansowych lub infrastrukturalnych, za to odczują boleśnie straty, które kolejne zapory przyniosą temu najbardziej bioróżnorodnemu systemowi rzecznemu świata (tuż po Amazonce). Rzeka, jako ekosystem, bardzo różni się od jeziora – więc fakt, że duże obszary Mekongu zmienią się właśnie w zaporowe jeziora doprowadzi do wymarcia dziesiątków gatunków. Wg szacunków Mekong River Comission, jeśli plany budowy kolejnych hydroelektrowni będą realizowane zgodnie z planem, do 2040 roku Laos straci 50% biomasy ryb. W całym dolnym basenie Mekongu szacunkowo milion ludzi jest uzależnionych od tego źródła pokarmu, a połowy z tej rzeki stanowią 25% światowych połowów śródlądowych. Dalsze załamanie populacji ryb i jadalnych bezkręgowców może więc szybko przynieść widmo głodu w uzależnionych od Mekongu prowincjach Laosu, Kambodży (gdzie Mekong zasila olbrzymie jezioro Tonle Sop, które żywiło ludzi nawet za Czerwonych Khmerów), czy delty Mekongu w Wietnamie…