Wstęp: Gdy poprzedniego dnia tuk tuk przywiózł nas z położone za miastem portu rzecznego, do starówki Louang Prabang - wpisanej na listę UNESCO za wyróżniające się połączenie tradycyjnej architektury laotańskiej i stylu kolonialnego – to była miłość od pierwszego wejrzenia. Ten czar, którego nie znalazłam w Chiang Mai, ani nigdzie indziej w trakcie tej podróży – to wszystko było tutaj. Długo rozważaliśmy nawet, czy nie zostać tu dłużej, kosztem innych atrakcji, ale w końcu ruszyliśmy planowo dalej. Jakkolwiek urocze są kolonialno-orientalne uliczki zabytkowego centrum, z dziesiątkami świątynek, kolonialnymi rezydencjami, chodnikami wyłożonymi cegłą i wypielęgnowanymi ogrodami pełnymi bugenwilli, krotonów, jaśminu i plumerii – jego dokładne przejście 4 razy wzdłuż i wszerz zajmuje ze 2 godziny…
Cel: UNESCOwe
Luang Prabang (Louangphabang).
Materiały i metody: *Przejazd z portu do centrum – 30 000 LAK tuk tukiem – stała, nie negocjowana kwota. Kiedyś ponoć slow boaty płynęły do centrum, ale teraz znaleziono nowy sposób na wyciagnięcie dodatkowych Kipów od turystów. *Nocleg: bardzo sympatyczny Guesthouse Soutikone 1 (w centrum Starego Miasta, Ban Xiengmouane) całkowicie wyłożony lakierowanym drewnem egzotycznym (choć tutaj, to w sumie po prostu drewnem…) – może komuś kojarzyć się to z boazerią, ale jakoś się sprawdza. Pokój z łazienką i małym balkonikiem, wiatrak/AC – 115 000 LAK/noc. *Bilety wstępu: Pałac Królewski/muzeum– 30 000 LAK (uwaga, wchodzi się na bosaka i nie można mieć żadnych toreb, aparatów itd. – trzeba je zostawić w przechowalni!); Świątynia Wat Xieng Thong – 20 000 LAK, Wzgórze Phou Si: 20 000 LAK. *Wodospady Kuang Si – dojazd zorganizowany przez hostel, 35 000 LAK/os. – po ok. 45 min w jedną stronę, plus 2.5h wolnego czasu na miejscu. Wstęp do Parku - 20 000 LAK. *Waluta: kip laotański; 10 000 LAK = 4,5 PLN.
Przebieg: Niewielki Laos, wciśnięty pomiędzy lokalne potęgi - tajską Ajutthaję, Khmerów, czy Wietnamskich Czamów – ma swoją ciekawą historię, której wiele istotnych kart rozegrało się właśnie tutaj. Religijnie, w II wieku na laotańskiej ziemi gości hinduizm, przełom VII i VIII wieku przynosi dominujący po dziś dzień buddyzm (choć dalej nawet 30% ludności kraju wyznaje wierzenia animistyczne!). W kolejnych wiekach silne są wpływy Tajów, aż do połowy XIV w., gdy powstaje niezależne, zjednoczone przez księcia Fa Nguma państwo
Lan Xang Hom Khao - Królestwo Miliona Słoni i Białego Parasola. Wtedy też znaczenia nabiera Luang Prabang. W połowie XIV w., Fa Ngum sprowadza do królestwa podarowany przez władcę Imperium Khmerów posąg Buddy, którego laotańskie określenie stało się później nazwą miasta. Dziś posążek można oglądać w niedawno wybudowanej świątyni Wat Ho Phra Bang (na terenie ogrodów Pałacu Królewskiego, niestety, zakaz robienia zdjęć).
Po rozpadzie Lan Xang w wieku XVIII, poszczególne fragmenty kraju trafiają pod panowanie tajskie lub później, protektorat francuski. W trakcie II wojny światowej Laos jest okupowany przez Japonię, mimo formalnego zwierzchnictwa marionetkowego rządu francuskiego Vichy. Wraz z upadkiem Japonii pojawiają się antykolonialne ruchy wyzwoleńcze, zaś Francja nie radząc sobie zbyt dobrze z koloniami, przyznała Laosowi formalną niezależność w ramach Unii Francuskiej. To jednak nie wystarczyło wyzwoleńczym partyzantkom, z których wyrósł wpływowy, antykolonialny, lewicujący i nacjonalistyczny ruch polityczny
Pathet Lao. W 1953 roku Francja ostatecznie wycofuje z kraju, jednak zamiast świętować niepodległość Laos pogrąża się w długotrwałej wojnie domowej pomiędzy Pathet Lao (wspieranym przez Wietnam Północny) a post-kolonialnym rządem królewskim (wspieranym przez Wietnam Południowy, Tajlandię i USA). Tak dobrze znana historia, która powtarzała się raz po raz w kolejnych zakątkach świata – buntowniczy, komunizujący partyzanci po jednej stronie, i stare, prawicowe rody z uprzywilejowanych warstw społecznych, o silnych powiązaniach z kolonialnym establishmentem - po drugiej. Przez krótką chwilę wydawało się, że w Laosie panować będzie koalicja pomiędzy tymi dwoma chronicznie zwaśnionymi światami, ale prawda jest taka, że nic takiego nie może mieć miejsca, szala musi przechylić się na jedną ze stron. Tutaj, w 1975 roku, pełnię władzy przejęli komuniści, proklamując istniejącą do dziś
Laotańską Republikę Ludowo–Demokratyczną. Wtedy też zakończyły się rządy ostatniego króla, którego całkiem stonowaną i skromną rezydencję z początku XX wieku (Haw Kham, poza salą tronową próżno szukać przepychu w pałacowych komnatach) można zwiedzać w centrum miasta – tuż po przejęciu władzy przez komunistów przemienioną ją w Muzeum.
Niemal naprzeciwko bram Muzeum znajdują się schody prowadzące na szczyt
Phou Si - wzgórza zwieńczonego stupą, z którego rozpościera się najlepsza panorama miasta. Zwłaszcza popołudniu zbierają się tu tłumy, wyglądające zjawiskowych zachodów słońca nad otoczonym górami Mekongiem. My słońca już nie uświadczyliśmy, za to widzieliśmy najbardziej złowieszczą „ścianę deszczu” sunącą w naszą stronę… Szybko zbiegliśmy schować się gdzieś na Beerlao, ale coś, co wyglądało na super-burzę – przeszło zupełnie bokiem…
*
Tym jednak, co najbardziej wyróżnia Luang Prabang jest olbrzymie nagromadzenie świątyń. Każda z nich jest otoczona szeregiem zabudowań, tworząc charakterystyczne kompleksy. Właściwa świątynia to
sim, zwykle jest też stupa
that,
ho la khang - dzwonnica;
ho kong - wieża z bębnem;
ho tai - biblioteka i
kouti - sypialnie mnichów. Budowle kryją wielopoziomowe, stożkowate dachy, z charakterystycznym zdobieniem na górnej krawędzi -
dok so fa.W oknach grube tralki lub okiennice; na drzwiach, frontonach – zachwycają wycyzelowane, złocone rzeźbienia. Zresztą ogólnie rzeźna była wyżej cenioną sztuką w Laosie niż malarstwo – co widać po prostych zdobieniach ścian (w przeciwieństwie np. do finezyjnych fresków ścian świątyni królewskiego Bangkoku) – na czarnym bądź czerwonym tle wymalowano, jak od szablonu, proste, złote wzory.
Zwiedziliśmy tych świątyń wiele, części nazw nawet nie przywołam. Ale w pamięć wybija się szczególnie
Wat Xieng Thong. Uważana za najświetniejszy przykład klasycznej architektury buddyjskiej północnego Laosu z XVI w., była miejscem koronacji królów, a także licznych świąt ku czci Buddy oraz lokalnych duchów opiekuńczych. Wiele ścian zewnętrznych budynków zdobioną charakterystyczne mozaiki – na cynobrowym tle barwne szkiełka, jak z rozbitych bombek, przedstawiają ludowe baśnie, buddyjskie mity, religijne symbole.
*
Ale nie samą architekturą człowiek żyje – wręcz obowiązkowym punktem pobytu w Luang Prabang jest wycieczka do wodospadów
Kuang Si. Położone kawałek za miastem – kuszą soczystą zielenią leśnych zboczy i turkusową wodą kaskad przelewających się przez wapienne półki. Woda zimna, ale są wyznaczone miejsca do kąpieli – i jest to całkiem orzeźwiająca atrakcja. Po drodze mija się jeszcze rezerwat niedźwiedzia azjatyckiego – uratowane z rąk kłusowników misie mają całkiem spory teren do zabawy, na pewno lepsze warunki niż w niejednym ZOO. Można tu spędzić 2-3 godziny (tyle zwykle czasu dają zorganizowane wycieczki), a można i lepszą część dnia (wtedy można pokusić się o np. dalszy spacer do jaskini, czy wizytę w Parku Motyli).
*
Luang Prabang ma też do zaoferowania wiele w dziedzinie „niematerialnego” dziedzictwa i atrakcji. Dla ludzi, którzy kochają jeść –będzie to „aleja bufetowa” –turystyczne, ale jedzenie było bardzo w porządku, od grillowanych lub suszonych mięs i ryb, przez zupy z makaronem, wegetariańskie bufety – „nałóż ile możesz na talerz” (15 - 20 000 LAK), po owoce (mango, arbuzy, ananasy, pomelo).
No i te wszystkie wypieki, bagietki, croissanty…
Dla tych, co lubią zakupy – nie do przegapienia jest Nocny Market. Piękne tekstylia, biżuteria, przybory wykonane z przetopionych bomb, całkiem przyzwoite akwarele, klasyki turystyczne jak magnesy i breloczki.
Jest jeszcze zupełnie wyjątkowa ceremonia zbierania jałmużny przez buddyjskich mnichów (ang.
alms, lao.
Sai Bat). Codziennie, przed wschodem słońca (od 5-5.30 rano), całe procesje, niczym zjawy w szafranowych szatach, przechodzą ulicami Luang Prabang. Do swoich mis zbierają kleisty ryż, który pobożni Buddyści zdążyli już przygotować w charakterystycznych, plecionych koszyczkach. Wiadomo, że „podglądać” to wydarzenie należy z zachowaniem wszelkich zasad przyzwoitości i szacunku dla tego obrzędu religijnego (odpowiedni ubiór, nie wchodzenie mnichom w drogę, nie używanie lampy błyskowej, zachowanie odpowiedniego dystansu, itd.) – ale jest to jedna z nielicznych sytuacji, kiedy naprawdę warto na wakacjach wstać koło piątej rano!