Wstęp: Lot z Warszawy do Doha w Katarze – coś ponad 5 godzin, już na tyle długo, żeby się zmęczyć, ale jeszcze nie dość, żeby i się wyspać, i czymś zająć… 2 godziny przesiadki od 5 do 7 rano – nad pustynią szybko wstaje dzień, ze smolistych ciemności przy lądowaniu, po słoneczny poranek przy wylocie. Tym razem nie wyściubimy nosa spoza lotniska, planujemy to poprawić w drodze powrotnej. Stąd jest już „tylko” 6 godzin lotu do Tajlandii. Większość przesypiamy, z rzadka budząc się na jedzenie – które niestety jest strasznie rozczarowujące… Jak na jedną z najlepszych linii lotniczych świata to słabo, słabiutko… Nawet to, że poza standardowym winem można sobie zamówić drinka typu dżin z tonikiem, nie reperuje tego rozczarowania.
Cel: Bangkok!
Materiały i metody: *Dojazd z lotniska Suvarnabhumi w okolice Khao San Road – lotniskowym autobusem S1 – 60 BTH, jedzie koło godziny, kursuje do godz. 20.00 (odjeżdża kiedy się zapełni…). *Jedzenie – pad thai w turystycznej okolicy – od 40 THB, 3 sajgonki -40 THB, duże piwo Leo – od 80 THB. *Nocleg – A&A Guesthouse, 30 Rambuttri Street, Banglampoo – 990 THB/2 noce – pokój z łazienką I klimatyzacją (rezerwacja na bookingu). *Waluta –
Baht tajski, THB; 10 THB = +- 1,30 PLN; 1 USD = 30 THB.
Przebieg: Lądujemy czasowo – po 17.30 czasu lokalnego (+6h względem zimowego czasu w Polsce), akurat by zobaczyć zza szyb lotniska zachód słońca. Wychodząc z samolotu dostajemy karteczki imigracyjne (szkoda, że nie rozdali ich już w czasie lotu), kontrola paszportowa jest szybka i bezproblemowa. Zdjęcie, odciski palców, i pieczątka ląduje w paszporcie – od jakiegoś czasu Polacy nie potrzebują wiz do Tajlandii. Długo za to czeka się na bagaż. Gdy w końcu opuszczamy lotniskową bańkę uderza nas lepki zaduch. Potem jeszcze sporo czekamy na odjazd lotniskowego autobusu (ponad pół godziny-dobrze, że był klimatyzowany...) – ostatecznie w centrum jesteśmy 2,5 godziny po wylądowaniu.
Nie mija 5 minut po wyjściu z autobusu i niebo otwiera się strugami deszczu - ulewa trwa 15 minut i jest błogosławieństwem, w końcu jest czym oddychać. Zatrzymujemy się w pobliżu (nie)sławnej
Khao San Road - „mekki backpakersów”. Sama jest faktycznie nieznośna – głośna muzyka i wielka imprezownia, byliśmy na niej raz, i chyba o raz za dużo. Ale tuż obok można znaleźć znacznie spokojniejsze miejsca – takie jak nasza ulica Rambuttri, zwłaszcza jej północna część, koło świątyni. Jasne, że dalej jest to bardzo turystyczna lokalizacja, ale z drugiej strony zapewnia to łatwość orientacji w terenie, dobrą komunikację, dostęp do wszelkich udogodnień (na każdym rogu pralnie, kantory, bankomaty, „7 eleven” - takie „Żabki”). No i masa jedzenia – może to nie są lokale na gwiazdki Michelena, ale tego ulicznego Pad Thaia (smażony makaron z jajkiem i innymi dodatkami) za 4 PLN nie powstydziłaby się żadna tajska knajpa w Polsce (a już trochę ich wypróbowałam…). Jeszcze tajski browar Leo i nasze wakacje oficjalnie uznajemy za rozpoczęte!