Wstęp: Trzeba przyznać, że nie widuje się zbyt wielu osób lecących z Krakowa do Gdańska w spodniach narciarskich… Ale przy coraz bardziej restrykcyjnej polityce bagażowej tanich linii – można albo więcej założyć na siebie, albo dołożyć kilka stówek za kolejne sztuki płatnego bagażu. Podróż zaczynaliśmy w środę wieczorem – i nie obyło się bez komplikacji…
Cel: Na początek - odwiedziny u rodziny w Lubiatowie.
Materiały i metody: Z gdańskiego lotniska jest do Lubiatowa jakieś 75km, które w środku nocy (bo wtedy lądują Ryanairy z Krakowa) można pokonać jedynie samochodem. Bardzo okazyjnie wynajęliśmy auto w firmie GreenMotion – 40 PLN za 3 doby! Oczywiście jest to trochę zbyt piękne, by było całkowicie prawdziwe. Gdy stawiliśmy się po samochód, pan zaprezentował nam cennik napraw szkód, które trzeba będzie ponieść bez wykupienia dodatkowego ubezpieczenia: zaczynały się od 90 EUR za lekkie zarysowanie lakieru nadające się do polerowania, po kilkaset EUR za inne pierdoły. Plus trzeba oddać auto umyte – a to strata cennego czasu przed kolejnym etapem podróży. Jako, że z natury jestem bardzo bojaźliwa i wydygana – złamałam się, i dokupiłam pełne ubezpieczenie – które jest wielokrotnie droższe niż sam wynajem auta (60 EUR/3 dni)…
Przebieg: Lot opóźniony 40 minut, potem ciężka atmosfera przy wynajmie auta (i wygrana mojej słabej woli), dalej nerwowe poszukiwanie stacji benzynowej (bo auto miało tylko kilka litrów w baku – wypożyczalnia nie wyznaje zasady „full-to-full”) i agresywny człowiek dobijających się do naszych drzwi na światłach – co prawda lekko mu może zajechaliśmy drogę, ale żeby przybiegać do nas i wyzywać od nieumiejących jeździć warszawistów? Oby to były złe dobrego początki…
***
Kolejne dni upływały już w sielskim spokoju. Dziadkowie Michała osiedlili się w wyjątkowo uroczym zakątku Polski. Rokrocznie przyjeżdżamy tutaj w lecie, jest to jednak moja pierwsza wizyta w sezonie zimowym – i chyba w ogóle zaledwie drugi pobyt nad Bałtykiem zimą.
Lubiatowo i pobliskie Kopalino to niewielkie miejscowości, gdzieś w połowie drogi między Łebą a Dębkami. Jeden z nielicznych już zakamarków polskiego wybrzeża, który nie jest przesiąknięte „masową”, kurortową turystyką – dmuchanymi zamkami, tandetnymi pamiątkami, sezonowymi bazarkami z tanimi kryminałami i chińskimi ciuchami, balonami i fryturą. Pewnie Lubiatowo broni się tak długo, bo od wioski do morza dzieli je całkiem spory szmat lasu. Idealny na dłuższy spacer lub przejażdżkę rowerem (dla aktywnych), a jednocześnie nieprzebyta zapora dla tych, którzy chcą mieć z plażowego kocyka na wyciągnięcie ręki te wyżej wymienione atrakcje. Dlatego też nawet w szczycie sezonu można znaleźć tu – jak na polskie realia – puste plaże, gdzie sąsiednich parawanów wyglądać trzeba niemal z lornetką.
Zimą okolica jest całkiem wyludniona. W pełnej letniskowych domków wiosce jest niewielu stałych lokatorów. Po ogródkach biegają czarne koty i liski. W lesie czmychają sarny, nad morzem kołują samotne mewy. Sopelki nad brzegiem morza. Taka piękna cisza. Takie piękne słońce. Mroźno, ale bezchmurnie. Śnieg na plaży – nieodmiennie fascynujące zjawisko dla ludzi z południa Polski ;) Wczesny zachód – spokojne morze, paleta błękitów, szarości i bladego różu na horyzoncie… To w sumie czemu my się stąd gdzieś dalej ruszamy? Aaa, no tak - zorza!