Wstęp: Po 5 tygodniach podróży mój
American dream zakończył się na lotnisku Newark, New Jersey. Trzy tygodnie w trasie na południowym-zachodzie: piękne parki narodowe, trzy bardzo różne miasta, ponad 5 tysięcy kilometrów. Następnie niemal 2 tygodnie na północnym-wschodzie: odwiedziny u przyjaciół, i odkrywanie miast o nieprzeciętnej historii, znaczeniu i uroku. Najwięcej czasu spędziłam w Nowym Jorku i cóż… już mogłabym wrócić tam z powrotem!
Cel: Home, sweet home…
Materiały i Metody: Dojazd na lotnisko Newark, New Jersey (Newark Liberty International Airport: EWR) z centralnego Manhattan jest całkiem prosty i szybki. Z Penn Station (wejście przez budynek Madison Square Garden) dojazd NJ TRANSIT rail service do stacji EWR (Newark Airport Rail Station). Stamtąd trzeba przesiąść się na pociąg AirTrain – bardzie zaawansowany shuttle który zawiezie nas na konkretny terminal. Cała przeprawa kosztuje 13$ (na jednym bilecie), i trwa niecałe 30 min. Samo lotnisko jest bardzo przyjemne, niewielkie – ale z wszelkimi udogodnieniami. Masa gniazdek (można podłączyć komputer lub inny sprzęt elektroniczny), darmowe wi-fi i bardzo przyzwoita oferta gastronomiczna – za ok. 10$ można kupić sporą, świeżo pieczoną pizze, którą najedzą się dwie (przeciętnie głodne) osoby. To gratka jak na USA, a jak na lotnisko (gdziekolwiek) – prawie za darmo. Podsumowując - nie należy bać się tego lotniska przy kupnie biletów lotniczych, tym bardziej, że oferty często są sporo tańsze!
Podsumowanie wyników: O Nowym Jorku powiedziano, napisano, wyśpiewano i nakręcono już chyba wszystko - a jednocześnie, - można to miasto poznawać bez końca. Od pierwszej chwili uderzająco znajome, a jednak można by spędzić całe życie znajdując nowe knajpki, wystawy, kolejne etniczne enklawy, ukryte architektoniczne perełki… Dynamiczne, ciągle w ruchu, często męczące i brudne, częściej jednak zachwycające, zaskakujące, wciągające. Na pewno znajdą się tacy, którym się nie spodoba – to nie włoskie gelato, żeby nie miało wrogów i kontestatorów ;) Ja jednak uwielbiam takie miasta nieskończonych możliwości. Miałam też sporo szczęścia – ugościła mnie przyjaciółka, dzięki czemu poza standardową marszrutą „turysty” spędzałam z nią i jej koleżankami czas jak „zwykły” mieszkaniec. Nad sezonowym piwem dyniowym w nikomu nie znanym pubie na Upper East Side. Objadając się w środku nocy pizzą na kawałki. Grając w golfa na Chelsea Piers. Na broadwayowskim przedstawieniu kupionym na wyprzedaży TKTS. Na drinkach w East Village. Spacerując w sobotnie południe po Central Parku -lekko chwiejnym krokiem po dzbanku mimozy na urodzinowy brunch. Słuchając muzyki na żywo w ukrytym, cudnym barze w śródmieściu (Bo Peep; 70 W 36th St)– z czerwonymi, pluszowymi kanapami i całą ekipą (barmani, kelnerzy, pianista) – śpiewającymi zamawiane przez klientów piosenki. Usłyszeć „Piano man” Billego Joela w takim wykonaniu – jeden z lepszych prezentów urodzinowych! Teraz pytanie, co zrobię za rok na swoje urodziny by pobić te nowojorskie…
***
I want to wake up, in a city that doesn't sleep
And find I'm king of the hill
Top of the heap
These little town blues
Are melting away
I'll make a brand new start of it
In old New York
If I can make it there, I'll make it anywhere
It's up to you, New York, New YorkFrank Sinatra, New York, New York
***
I know what I'm needin', and I don't want to waste more time
I'm in a New York state of mindBilly Joel,
New York state of mind***
New York, concrete jungle where dreams are made of
There's nothing you can't do
Now you're in New YorkAlicia Keys,
Empire State of Mind