Wstęp: Wczesnym rankiem opuszczaliśmy Datong, pogrążone w upiornej, żółtej poświacie. Nie był to jednak zwykły smog – gdy przejechało się palcem po jakiekolwiek powierzchni poziomej, ławce, blacie kawiarnianego stolika, dachu auta – zostawała na palcach warstwa lessowego pyłu. Burze piaskowe nie są rzadkim zjawiskiem w Chinach, szczególnie wiosną – ta miała być jedną z poważniejszych ostatnimi czasy, a informacje o nawianym znad pustyń Mongolii pyle dotarła nawet do Polski. W Pekinie uziemiono kilkadziesiąt samolotów – jak dobrze, że nasz lot miał być dopiero następnego dnia…
Cel: Pekin – klamra kompozycyjna
Materiały i metody: Przejazd pociągiem Datong-Pekin: 54 CNY, podróż trwa ok 6h. Bilet kupowany dzień wcześniej w kasie na dworcu (pierwszy w tej podróży!). Miejsca siedzące w najniższej klasie, tzw. „hard seat”.
Nocleg w Pekinie: Bestay Hotel Express Beijing Temple of Heaven, ul.10 Fahua Nan Li.; blisko Świątyni Nieba, do stacji metra Tiantan Dongmen jest przyjemny spacer, 10 minut. Niewielki, ale czysty pokój z prywatną łazienką i oknem - 190 CNY/noc.
Kaczka po pekińsku: w okolicach ulicy Wangfujing – ponad 50 CNY za porcję (1/4 kaczki rzekomo). W lokalizacjach dalej od tego turystycznego zagłębia – za mniej niż 100 CNY dostaniemy całego ptaka.
Przebieg: Kolejne godziny mijały, a za oknem sunącego do stolicy pociągu – ciągle żółto-szara, mleczna nicość. Wyłaniają się czasem jakieś kontury, bloki, mosty, potem chyba nawet widowiskowy krajobrazowo przełom rzeki. W pociągu życie płynie swoim tempem, raz po raz wagonem przemaszerowuje konduktor kompulsywnie poprawiając zwisające z bagażowych półek paski i sprzączki naszych plecaków. Pasażerowie w większości pogrążeni są w sennym letargu. Piktogramy zakazują palenia, śmiecenia i spluwania - niemniej wszystkie te elementy, choć w różnym natężeniu – występują… Jest też obwoźna sprzedaż dań obiadowych, przekąsek i osobny wózek owoców – na styropianowych tackach, zabezpieczone folią spożywczą, piętrzą się elegancko poukładane banany, truskawki, plastry ananasa, rzeźbione w kawałkach melonów miniaturowe figurki Buddy[?!]…
***
W Pekinie nieśmiało, przez grubą warstwę pyłu, przebija się słońce. Zataczamy pełne koło, wysiadając na tym samym, centralnym dworcu, z którego rozpoczęła się nasza podróż w głąb Chin. W sumie przypadkiem tak wyszło, że nasz hotelik znajduje się dokładnie w tej samej okolicy, po której bez celu włóczyliśmy się
pierwszego dnia. Idziemy tą samą ulicą biegnącą od wschodniej bramy Świątyni Nieba, mijamy tę samą przecznicę, na której zjedliśmy nasze pierwsze noodle w wołowym rosole. Tym razem nie jest to już jednak zapyziała, dziurawa uliczka – oboje z Michałem dalibyśmy sobie rękę uciąć, że położono tutaj świeżutki asfalt. Ot, tempo zmian w Chinach…
Sam hotelik jest w przyjemnie zielonej okolicy. Pierwszy pokój co nam się trafił nosił jednak znamiona niedawnych, zakazanych uciech na godziny – zmierzwiona pościel, puste kartonowe pudełko po drogich perfumach. Chwila tłumaczenia za pośrednictwem translatora w telefonie (obsługa nie zna słowa po angielsku) i dostajemy nowy, czyściutki pokoik – po wcześniejszych przygodach z hotelami tutaj nie ma w sumie co narzekać. Jesteśmy gotowi na dwie ostatnie rzeczy, bez których nie wypada opuścić stolicy Państwa Środka – wizytę na turystyczno-handlowej ulicy Wangfujing i kaczkę po pekińsku!
***
Okolica
Wangfujing to mekka pekińskich turystów, pełna stoisk z ulicznym jedzeniem i pamiątek z różnych stron kraju. Zapomnieliście kupić swojego glinianego żołnierza, nie macie jeszcze czajniczka lub kubeczka do herbaty, ostatecznie chcielibyście zdecydować się na tę przypinkę z Mao albo szkatułkę z laki? Tutaj znajdziecie to wszystko i wiele więcej. W innych miejscach te pamiątki bywają tańsze, ale dla tych, co bawią w stolicy krótką chwilę, przejazdem – jest to jakaś opcja.
Same pamiątki pewnie nie ściągałyby tu jednak takich tłumów - większą osobliwością są serwowane uliczne ‘rarytasy’. Chociaż niejeden targ z jedzeniem już widzieliśmy, tutaj popularne stały się takie osobliwości jak smażone na głębokim tłuszczu skorpiony i owady. Nie to, żeby chińscy przyjezdni je jedli – to raczej ekscytuje zachodnich turystów. Nie brakuje również klasyków z gatunku całych ptaszków nadzianych na patyk, kolejnej ferii owoców morza (ze zwracającymi uwagę jeżowcami), kwaśnych jogurtów. Są też oczywiście bardziej przystępne przekąski, które przypadną do gustu najbardziej ostrożnym zwiedzającym - kandyzowane owoce, coś na pograniczu naleśnika i dużej sajgonki, pierożki. Ale my szukamy bardziej wykwintnego dania – słynnej kaczki po pekińsku. Nie jest ona zasadniczo tania, chociaż oczywiście decyzja by spróbować jej w turystycznym epicentrum wiąże się z nadmierną inflacją ceny. Niemniej, spróbować trzeba i warto wykosztować się trochę na tę okoliczność. Chociaż cała, tradycyjna procedura przygotowania dania jest dość zawiła, to wydaje się, że jednym z głównych sekretów jej smaku jest wielokrotne pokrywanie tuszki glazurą i zostawienie jej do wyschnięcia – dzięki czemu potem, po upieczeniu, skórka jest przyjemnie chrupiąca na środek delikatny. Sposób podania jest również charakterystyczny, na osobnych talerzach: oddzielone od korpusu mięso i skóra, dymka, słupki ogórka, ciemny, gęsty sos sojowy na bazie mąki pszennej (ang.
sweet bean sauce) i niewielkie naleśniki. Każdy biesiadnik sam komponuje swoje porcje, nakładając po trochu każdego składnika do placka. Bardzo smaczne to było, i żałuję, że nie zamówiliśmy większej porcji - biorąc pod uwagę jak czasochłonne w przyrządzeniu wydaje się być to danie, chyba nie prędko zdecyduję się je odtworzyć w domu…