Wstęp: Wróciliśmy z Mcchety do hostelu, niemal punkt 12. Nasz gospodarz dzień wcześniej zapewniał, że bez problemu da się załatwić prywatną taksówkę za cenę zbliżoną do marszrutki, jeśli jedzie się w 4 osoby. Dzisiejszego dnia jednak zaczęły się problemy – a to nie prywatna taksówka, tylko minivan, nie pojedziemy sami – więc trzeba czekać na innych podróżnych. Z wyjazdu o 12 zrobiła się 13.30, a przecież na miejscy mamy jeszcze znaleźć nocleg. Wiele osób rezerwuje je wcześniej, nam to jakoś nie wychodzi – ciągle wolimy najpierw zobaczyć, powęszyć, naocznie ocenić. Zwykle jest to dobra strategia, po jakiś 30-40 minutach mamy lokum, rozeznanie w okolicy i jeszcze satysfakcję, że taniej niż na bookingu a często lepszy standard. Ta strategia sprawdza się w wielu miastach na świecie, ale oczywiście nie wszędzie. Jak się miało okazać – Erywań jest jednym tych miejsc, gdzie zdecydowanie nie jest ona optymalna…
Cel:Armenia! I
Erywań – nasze miasto „wypadowe” do zwiedzania okolicy.
Materiały i metody: Taksówka dzielona (mini van na 7 osób) z Tbilisi do Erywania – 35 GEL/os. Ponoć zwykła marszrutka kosztuje 30 GEL/os i jedzie do 6h, nasz kierowca/rajdowiec/notoryczny łamacz przepisów dotarł w nieco ponad 4h.
Waluta Armenii to dram, AMD.
1 PLN ≈ 120 AMD, 1000 AMD ≈ 8,30 PLN.
Na miejscu o nocleg było trudno, w końcu znaleźliśmy otwarty miesiąc temu „Your hostel”, naprzeciwko Uniwersytetu Medycznego (ulica Koriuna, idąc ulicą Abowiana z centrum trzeba skręcić w prawo). Hostel/mieszkanie na poddaszu kamienicy – i to jego jedyna wada, latem robi się momentami dość gorąco. Mili właściciele mieszkają piętro niżej, zaś mieszkanie jest świeżo zrobione, czyste, świetnie wyposażone – pralka, toster, suszarka, czajnik elektryczny, ekspres do kawy – wszystko do dyspozycji gości. Cena wstępna to 5 000 AMD/os/noc w dwójce i 4 000 AMD/os/noc w pokoju 6 osobowym - śniadanie w cenie (kawa/herbata i albo tosty z dżemem, albo jogurty, albo jajka na twardo + owoce, różnorodność na plus!). Ostatecznie utargowane za 2 os w dwójce i 2 os w pokoju wieloosobowym (na szczęście tylko jedna dodatkowa osoba była w tym pokoju) na 3 noce – 45 000 AMD.
Przebieg: Do granicy droga szła gładko, kontrola także nie nastręczała żadnych problemów, była szybka i pobieżna. W paszporcie lądują pieczątki z dwoma górami -Małym i Dużym Araratem. Dalej też w sumie nie było problemów, trasę na 6h pokonujemy w niewiele ponad 4 – i bardzo dobrze, bo to daje nam więcej czasu na szukanie mieszkania. Mimo informacji w przewodniku, że lokalne w Erywaniu na każdą kieszeń pączkują jak świeże drożdże – nie tak łatwo było coś znaleźć. Przynajmniej patrząc po hostelach, tam albo było pełno, albo pokoje bez okien, albo jakieś nory w przerobionych garażach z przechodnimi pokojami.
Spacerowaliśmy tak ulicami stołecznego miasta, sprawdzają kolejne polecane na forach adresy i punkty podane w przewodniku. Przy tej okazji mieliśmy całkiem niezłą sposobność, by wyrobić sobie pierwsze zdanie o erywańskiej architekturze – i niestety nie było ono zbyt pochlebne. Niby wszystko spójne stylistycznie, sitaka przecinających się pod kątem prostym ulic jest czytelna, jest kilka parków… Ale jakoś takie to było ponure, szczególnie przy pochmurnej, wietrznej pogodzie. Kamienice, rządowe gmaszyska, biurowce – z brudno-różowo-brunatnego tufu wulkanicznego, budowane w monumentalnie socjalistycznej stylistyce. To wszystko wygląda trochę jak przerośnięta Nowa Huta. Wszystkie te skojarzenia nie są przypadkowe – w czasach sowieckiego panowania wyburzono całe stare centrum i postawiono nowe budowle, wytyczono nowe ulice – zgodnie z myślą i podług radzieckiej megalomani planistycznej…
Nie wiem ile byśmy chodzili i gdzie byśmy skończyli, gdyby nie pewna miła kelnerka. Zaczynało padać, i schroniliśmy się pod daszkiem jednej z kawiarni przy popularnym parku koło Opery. Gdy usłyszała, że szukamy noclegu – przypomniało jej się, że widziała jeden tuż poza obwodnicą najściślejszego centrum, ale wciąż bardzo blisko. To może być nasza szansa, bo centralnie położone obiekty były już wypełnione… A na drogę dała nam jeszcze darmowe parasolki-reklamówki z restauracji! Faktycznie, polecone przez nią miejsce stało się naszym domem przez następne kilka dni. Na początku mieliśmy obiekcje – bo jest na poddaszu, a Erywań to miasto, gdzie letnie upały notorycznie przekraczają 30 stopni. Było już jednak późno, a standard był zachęcający – wszystko nowe, czyste, kilka łazienek, w pełni wyposażona kuchnia, i całkiem atrakcyjne cenowo… Zapadła decyzja – której nie żałowaliśmy. Raz jeszcze jeżdżenie „bez rezerwacji” skończyło się ostatecznie pomyślnie, ale straciliśmy chyba z 2,5h… Gdybym jechała tam jeszcze raz – coś bym na pewno zarezerwowała!
Przed snem jeszcze poszliśmy na miasto coś zjeść. Pierwsze spotkanie z Armeńską kuchnią to
lawasz na rogu naszej ulicy, przypominający nieco pizze placek z mięsem – szybka, smaczna, lekko pikantna i nieprzyzwoicie tania przekąska (ok. 150 AMD, coś ponad 1 zł!). Na kolację zaś zgodnie z radą naszej gospodyni poszliśmy do restauracji Pandok. Po całym dniu podróży, zmęczeni, w szortach – a tu jakaś strasznie elegancka jadłodajnia. Kelnerzy wystrojeni, obrusy bielutkie, kieliszki czekają… Wchodzimy niepewnie, z obawą patrzymy w kartę, ale ceny są bardzo przyzwoite! Dania również, szaszłyki, sałatki, gulasz, pieczone kartofelki z pieczarkami, smażony, panierowany, lokalny ser, do tego piwo w zmrożonych kuflach, wino, inne napoje. Teraz już cen dokładnie nie pamiętam, ale w przeliczeniu wychodziło jakoś tak, że za 15-25 zł na osobę (w zależności od wybranych dań) najedliśmy się nieprzyzwoicie. A obsługa taka, że jak zapytałam o drogę do toalety to kelner nie tylko mnie tam zaprowadził, ale jeszcze otworzył drzwi…