Wstęp: Piękny poranek w Ushguli, na niebie nie ma nawet jednej chmurki – co za wspaniała pogoda na spacer górską doliną! Ale najpierw olbrzymie śniadanie, z pieczonymi ziemniakami, domowym kefirem, słonymi, lokalnymi serami i oczywiście z
chaczapuri - placek z ciasta drożdżowego z serem, … Oczy by jadły, ale niestety żołądek nie jest bezdenny…
Cel: Ukwiecona dolina rzeki Cchenisckali w drodze do lodowca (Ushguli).
Materiały i metody: Lokalna marszrutka jadąca do Mestii (w odróżnieniu od prywatnych aut – ma stosową tabliczkę za przednią szybą) – 20 GEL/osoba (stargowane z 30), odjeżdża około 14:00. Nocleg w Mestii – Guesthouse [i/lub o nazwie] Camping, niedaleko głównego placu – 20 GEL/os/noc. Pokoje 2-osobowe, łazienka wspólna. 20 GEL to chyba standard w większości takich miejsc.
Przebieg: Kierujemy się za wioskę, w stronę lodowca – wiedzie tam łagodny szlak doliną rzeki. W jednym miejscu co prawda trzeba by przejść przez tę rzekę, my obeszliśmy to bokiem, trafiając na podmokłą łąkę. Cały czas mamy przed oczami piękną Szcharę, najwyższy szczyt Gruzji (5204 m.n.p.m.). Wśród zielonych, pluszowych szczytów te alpejskiej urody ośnieżone granie są wręcz nierealne – złamie to najmniejszych nawet entuzjastów chodzenia po górach! O tej dość wczesnej porze, nim jednodniowe wycieczki dotrą do Ushguli – mamy tę trasę praktycznie tylko dla siebie. Dzielimy ją głównie ze standami najszczęśliwszych chyba na świecie krów, które pasą się na trawiastych zboczach i brodzą w wartkiej, górskiej rzece. U naszych stóp – setki kwiatów, dzikie pierwiosnki, niezapominajki, pomarańczowe maki, różowe dzikie storczyki, i wiele, wiele innych – których nazw nie znam – ale zachęcam wszystkich znawców do komentarzy! Te łany polnych kwiatów i majestat gór – wspaniałe połączenie… Można by tam siedzieć i podziwiać uroki okolicy cały dzień…
Wczesnym popołudniem czas jednak wracać do Mestii – tym razem droga trwa niespełna 2 godziny, kierowca dodaje gazu na wąskiej, bitej, wyboistej drodze przyklejonej do stromego zbocza – lepiej nie patrzeć w dół…
Sama Mestia to niewielka, górska miejscowość o uroku alpejskiego kurortu – przynajmniej od frontu. Kamienno-drewniane domki, wyrastają jak grzyby po deszczu, W okolicy jednak dalej sporo jest wiekowych, rodowych wież. Miejsce się rozwija, czasami dość fantazyjnie – przykładem może być dość nowoczesny budynek posterunku policji… Akurat trafiamy na jakiś lokalny wyścig konny głównymi ulicami miasta – idea jest chyba taka, że wszyscy starają się odebrać chorągiew szczęśliwcowi, który ją właśnie posiada… Pytanie tylko czy to dla koników taka zdrowa sprawa, gdy galopują po twardej kostce brukowej wpadając raz na czas na zaparkowane samochody…
Wieczorem wracamy do naszego miejsca noclegowego delektując się widokiem na zalesiony stok, zimnym, lokalnym piwem i spokojem – jesteśmy w tym miejscu sami… Wydawało się, że sytuacja nie ulegnie zmianie – a tu w pół do dziesiątej do guesthausu wpada z 25 dzieciaków – cała wycieczka szkolna 15-latków z regionu Kutaisi się tu zatrzymuje! A łazienka na korytarzy jedna. Kończę wpis na bloga, jednocześnie czając się na tę łazienkę – a tu nas te dzieci coraz gęściej obsiadają, aż w końcu przychodzi pani co zna angielski i zaczynają się pytania! Okazuje się, że jesteśmy tutaj nie lada atrakcją! Pytają skąd jesteśmy, czy jestem dziennikarką (widzieli że piszę coś na komputerze ;)), czy podoba nam się Gruzja, czy jedliśmy już pierożki chinkali… – pytaniom nie było końca. A my tacy wystraszeni, w piżamkach (albo w drodze pod prysznic), zupełnie na taki obrót sprawy nieprzygotowani ;)