Wstęp: Jest tuż po północy, kiedy samolot pełen rozbawionych turystów startuje z lotniska Pyrzowice. Desperacka próba zdrzemnięcia się chociaż na chwilę – wśród głośnych rozmów i śmiechów – a przecież czasu jest niewiele - lot trwa 3 godziny, do tego 2 godziny zmiany czasu – po 5 rano będziemy w Kutasi a przed nami napięty plan!
Cel: Swanetia – górska kraina w północnej Gruzji
Materiały i metody: Waluta: lari, GEL –
1 GEL ≈ 1,80 PLN. „Taksówka” z lotniska w Kutaisi do Mestii – 35 GEL na osobę (przy 4 osobach), 5 godzin z postojami na zdjęcia i posiłek. Bus bezpośrednio z lotniska do Mestii kosztuje 40 GEL, taniej jeśliby najpierw dojechać do miasta. Auto z Mestii do Ushguli – 150 GEL, 2,5 godziny niezwykle wyboistą drogą... Nocleg w Ushguli z wyżywieniem - guesthouse Shkhara: (nie do przejedzenia ilość chaczapuri, lokalnegoi sera, świeżo wypiekanego chleba) – 40 GEL/osoba.
Przebieg: W porannej szarudze schodzimy na płytę lotnisk w Kutaisi – ciepło, wilgotno, a w nozdrza uderza zapach paliwa. Szybka kontrola graniczna, dyskusja z taksówkarzami przed lotniskiem – pod czujnym okiem policjantów, którzy reagują gdy taksówkarze robią się zbyt nachalni. Ostatecznie Gruzin w średnim wieku prowadzi nas do swojego podstarzałego mercedesa z pękniętą przednią szybką i z zepsutymi pasami bezpieczeństwa… Ale „pasów nie trzeba zapinać, tylko w nocy” – przekonuje. Odpala papierosa za papierosem, nieustannie rozmawia przez telefon, przegląda wizytówki w trakcie jazdy – czasem wcale nie patrzy na drogę… A na tej roi się od… krów! Bydło po prostu uwielbia po szosach spacerować, nie przejmuje się samochodami zupełnie. Najpierw człowiek się denerwuje, łamanie wszelkich reguł przepisów drogowych i zdawałoby się - zdrowego rozsądku – jest w sprzeczności z naszymi standardami… Ale po jakimś pół godziny, gdy szczęśliwie nic niebezpiecznego się nie dzieje – jakoś się do tego człowiek przyzwyczaja – taki już widocznie urok Gruzji.
Cyprysy, winorośl, ciepłe i wilgotne powietrze, krowy na poboczach… Nagle to wszystko wydało mi się niezwykle znajome… Oczywiście – Krym! Po dwóch wizytach na tym półwyspie rozmaitości (na trzecią z wiadomych względów się raczej w najbliższym czasie nie zanosi) – nic dziwnego, że ten szczególny czarnomorski klimat wydał mi się teraz tak znajomy!
***
Za Zugdidi droga robi się coraz ciekawsza, coraz bardziej kręci po górskich serpentynach. Po lewej mijamy dolinę, za którą znajduje się Abchazja – teren nie tak dawno zajęty przez Rosję. My ruszamy dalej na północ, do Swanetii. O 8.10 pada pierwsza propozycja trunku (jednogłośnie odrzucona), a o 9.30 zatrzymujemy się na wielki posiłek w przydrożnej knajpce – robiący praktycznie za obiad. Nasz rozmowny taksówkarz zaczyna traktować kurs bardziej krajobrazowo, co raz zatrzymując się w uroczych miejscach. Najpierw imponująca zapora wodna Inguri, a za nią turkusowe jezioro zalewowe Dżwari, kilka wodospadów, pierwsze ośnieżone szczyty…
Nie tak dawno okolica była rzadko uczęszczana, pełna watażków i drobnych rozbójników – mało kto zapuszczał się w te niedostępne górskie wioski. Ambicją nowego rządu Gruzji było jednak „uporządkowanie” regionu, uczynienie go Szwajcarią Kaukazu i wiodącym resortem narciarskim Gruzji. Biorąc pod uwagę urodę okolicy – plan wydaje się skazany na sukces.
Stolica regionu – Mestia – to dzisiaj tylko nasz krótki przystanek. Wsiadamy w lekko przepłacony samochód (załatwiony bez naszego udziału i trudno powiedzieć, żeby z naszą aprobatą – przez taksówkarza), i po nocy w samolocie i 5 godzinach w taksówce zaczynam ponad dwu godzinną podróż po jednej z najbardziej wyboistych dróg jakimi dane mi było jechać, do oddalonej o niecałe 50 km wioskę Ushguli…
***
Przez 15, już strasznie tą drogą umęczeni – wysiadamy w Ushguli, niewielkiej górskiej wiosce w całości wpisanej na listę UNESCO, rzekomo najwyżej stale zamieszkałej osadzie ludzkiej w Europie (jeśli uznamy, że to dalej Europa), pełnej średniowiecznych kamiennych wież obronnych
koszkebi. To właśnie te strzeliste budowle z kamienia są jednym z najbardziej charakterystycznych symboli Swanetii – budowane dla obrony przed (nielicznymi) oblężeniami wrogich wojsk, ale też jako schronienie przed… krwawą zemstą. Tradycja wendet była tu żywa do całkiem niedawna. Wioski są jak 100 albo 200 lat temu, pełne krów, świń i kur, rozdeptane błoto zamiast ścieżek. Ale główny powód, dla którego ludzie udają się do tego odludnego miejsca to walory krajobrazowe okolicy - zupełnie bajkowe zielone pagórki, ośnieżone górskie szczyty, głębokie doliny wartkich górskich rzek, no i ten spokój i cisza… Warto było się pomęczyć, żeby dotrzeć do tego górskiego raju.