Wstęp: Dawna stolica inkaskiego państwa obejmującego w okresie swego największego rozkwitu dzisiejsze Peru, Ekwador oraz częściowo Boliwię, Chile, Kolumbię i Argentynę – była centrum ich świata (dosłownie – pępkiem). Chłodny poranek na 3430 m.n.p.m., miasto położone w dolinie, nasza uwagę zwraca wykarczowane na pobliskiej górze ‘Viva el Peru’.
Cel: Aklimatyzacja.
Metody i środki: Hostel El Puma (c./ Resbalosa 410), 20 PEN/os., bardzo pomocna obsługa, przechowalnia bagażu, komputer z Internetem i wifi, śniadanie w cenie, ciepła woda.
Przebieg: Taksówkarz marszczy brwi – jest pochmurno, nie ma słońca – i daje nam tym samym do zrozumienia, ze to sytuacja wyjątkowa. Z dworca do centrum jest kawałek drogi – mijamy wielki pomnik Pachacuti Inca Yupanqui – pierwszego historycznego władcy, za którego panowania została zjednoczona większość ludności Świętej Doliny Rzeki Urubamba. Był on władcą na tyle rozsądnym, że pozwalał podbijanym ludom zachowywać większość obyczajów i część religijnych obrzędów, zręcznie dokładając do nich kult najwyżego Inki, Syna Słońca, oraz narzucając urzędowy język
kechua.
Na jednej z szerokich arterii trudno wytrzymać smród spalin. Najwyżej oktanowa benzyna to 90. Ze wszystkich colectivos bucha czarny, duszący dym. Po chwili docieramy do centrum – to z kolei jest zadbane, czyste, przyjemne.
Plaza de Armas, duży plac z ukwieconymi skwerami, uwagę zwracają dwa kolonialne, kamienne kościoły. Pozostałe budynki maja arkady i drewniane rzeźbione balkony. Wiele z nich stoi na fundamentach dawnych świątyń i pałaców Inków, fragmenty ich murów można dostrzec w całym mieście. Czerwone dachy malowniczo kontrastują z białymi ścianami, niebieską stolarką i kamiennymi podmurówkami. Przywykłyśmy już do pamiątek, jednak ich ilość i różnorodność osiąga tutaj swoje apogeum. Jest bardzo dużo sklepów z towarami luksusowymi – dzianinami 100%
baby alpaka, złotą i srebrną biżuterią wysadzaną szlachetnymi kamieniami, do tego galerie sztuki – nasze oczy błądzą po tych witrynach, w bezwarunkowym, kobiecym odruchu, lecz zaraz potem karcimy się srogo – nie na naszą kieszeń te przyjemności, dla nas są stragany na targach i sklepiki w ciemnych bramach.
Przypadkowo trafiamy na lokalny
mercado, plac targowy – można tu znaleźć wszystko, co potrzeba Indianom do gotowania, i turystom, do robienia zdjęć. Są tu garkuchnie serwujące bardzo tanie dania, takie jak
arroz con pollo (ryż z kurczakiem),
caldo de gallina (rosół),
lomo saltado (danie ze smażonych pasków wołowiny, pomidorami, cebulą, przyprawami i ziemniakami pociętymi w plastry). Długie ławki pełne są dzieci w mundurkach szkolnych, Indianek w falbaniastych spódnicach i melonikach, europejsko ubranych Cuzkeńczykow, oraz bardzo nielicznych, odważnych gringos, (do których się oczywiście zaliczamy).
Okolice
mercado są zupełnie różne od centrum. Jest bardzo latynoamerykańsko. Na stromo biegnących uliczkach rozlokowali się sprzedawcy wszystkiego, kobiety bez oporów wystawiają nabrzmiałe piersi i karmią dzieci, biegają wychudzone psy, leżą rozplatane świnie, kury, unosi się trudny do zniesienia zapach psującego się w andyjskim słońcu mięsa. Na chodnikach siedzą Indianki z parcianymi worami pełnymi ziemniaków i cebuli, lub poukładanymi pęczkami ziół, koszami przeróżnych warzyw. W kanałach leżą zagubione owoce, płyną ścieki. A wszystko to tylko kilka przecznic od wypielęgnowanych arkad przy
Plaza de Armas.