Wstęp: Budzik dzwoni niemiłosiernie wcześnie, w całkowitych ciemnościach otwieramy zaspane oczy, nie mogąc uwierzyć, że jeszcze za to płacimy – 4.30 rano. Wygrzebujemy się z ciepłych śpiworów i po omacku szukamy traperów rozrzuconych pod zbitymi z bambusa tryczami, starając się nie dotknąć bosą stopą klepiska. W blasku dwóch znalezionych świeczek pakujemy plecaki i karnie opuszczamy naszą trzyosobową lepiankę, by zdążyć na ustalony na 5.00 wymarsz do Cabanaconde.
Cel: Wydostać się z Kanionu.
Metody i środki: Muł – 60 PEN/os. (teoretycznie bierze cztery plecaki, nasz dotarł na górę z sześcioma – ostatecznie zapłaciłyśmy 40 PEN/os), autobus Arequipa-Cuzco: 40 PEN, ‘TauroBus’.
Przebieg: Dzień wcześniej, ku naszemu dużemu zdziwieniu i jeszcze większemu niezadowoleniu, przedstawiono nam plan: wyjście bez śniadania, 3h treking, posiłek w Cabanaconde, dopiero po 10.00 autobus, następnie: „dużo atrakcji”...
Zgodnie z podjęta wcześniej decyzją wynajmujemy muła. Nikt nam nie powiedział, że wychodzą one godzinę po nas, więc zostawiamy bagaż w zagrodzie hodowcy mułów i mamy nadzieję kiedyś spotkać się z nim na górze.
Powoli przejaśnia się, odległe szyty gór czerwienieją w porannym blasku. Przed nami strome 1300 metrów, jasny zygzak na brązowym zboczu kanionu, który jeszcze dzień wcześniej wydawał się niemal niemożliwy do przejścia. Słońce powoli schodzi na dno doliny, lecz nasza trasa zostaje zacieniona. Po około 2,5 godzinach osiągamy górny brzeg kanionu, dookoła rozciąga się niezapomniany widok na andyjskie szyty. Na dnie majaczy zielona plama naszej rajskiej oazy. Można stanąć niemal na krawędzi i z perspektywy kondora przyglądać się górskiemu królestwu…
Jeszcze pól godzinki drogi do Cabanaconde i naciąga czas upragnionego śniadania – jakże smutne było nasze zdziwienie, gdy po takim wysiłku otrzymujemy spodek do kawy zimnej jajecznicy i dwie bułki typu podpłomyk z masłem. Ostatnia nadzieja w lunchu…
Nim to jednak nastąpi, zaczynają się zapowiedziane atrakcje. Liczne postoje, by zrobić zdjęcia (przepięknym skądinąd) tarasom, z których 70% pochodzi ponoć jeszcze z czasów przedinkaskich. Pod pretekstem zwiedzania kościółka zahaczamy też o stragany z pamiątkami, a na koniec zażywamy kąpieli w gorących źródłach. Nawet siarkowy odór nie przeszkadza cieszyć się termalnymi wodami kąpieliska w okolicy Chivay, gdzie wygrzewamy zmęczone mięsnie i spłukujemy tumany kurzu. Przejeżdżając przez Chivay zauważamy z dumą, że jedna z głównych ulic nosi nazwę Av. de Polonia – aby uczcić wyczyn polskich kajakarzy, którzy w 1979 roku jako pierwsi przepłynęli rzekę Colca, tym samym rozsławiając kanion i całą okolicę.
Lunch – to się rozumie! Szwedzki stół, sałatki, mięso, makarony, zupy, owoce, ciasto! Ileż byśmy wybaczyły tej wycieczce, gdy po sytym obiedzie nie przedstawiono nam rachunku – po 20 PEN za ‘bufet`… Tak to już jest z tymi wliczonymi w cenę wycieczki posiłkami – czasami ktoś zapomni napomknąć o drobnych szczegółach.
Droga powrotna przez wulkaniczna krainę – szybka i piękna, rozlegle pustkowie porośnięte kępkami sztywnej, żółtej trawy, pnącej się na gładkie stożki licznych w tej okolicy pagórków. Na czas jesteśmy z powrotem w hostelu by zabrać pozostawione rzeczy i wyruszyć do dawnej stolicy inkaskiego królestwa – Cuzco.