Wstęp:3.00 rano, zbieramy się z hostelu, ponoć już czeka na nas transport. Lekko podenerwowana właścicielka pospiesza nas – ponoć już tu byli, ale, jako że nie byłyśmy gotowe, pojechali zabrać innych podróżujących. Po 3.30 podjeżdża pusty bus… Albo mamy więcej spóźnialskich, albo ta pani już bardzo nas tu nie chce…
Cel: Treking w Kanionie Colca
Metody i środki: Zorganizowana wycieczka: 3 dni, 2 noce (specjalna cena z naszego hostelu) - 125 PEN/os.; ceny tych wycieczek zwykle nie zawierają wody (w kanionie duża butelka 6-10 soli) i wstępu do Rezerwatu Przyrody - 35 PEN.
Przebieg: Niewygodne fotele w małym busiku, wszyscy pasażerowie dostali koce – noce są tu bardzo zimne. Tak w przerywanym półśnie zmierzamy do Chivay, miejscowości, gdzie Rio Colca wpływa do powstałego w wyniku aktywności tektonicznej kanionu. Stąd też wyrusza większość wycieczek i trekingów.
Około 5.30 wschodzi słońce. Przez oszronione szyby busa można oglądać to wyjątkowe wydarzenie. Bo to nie był zwykły świt. To było jak pierwszy wschód słońca na ziemi, jak początek świata. Pustkowie, brązowe skały, pomarańczowe światło, rozświetlające kontur gór, powoli wyłaniająca się zza nich złota kula zalewająca tę wulkaniczna krainę swoimi życiodajnymi promieniami.
Śniadanie w Chivay.
Mate de coca, świeże bułki z serem i oliwkami, prażone ziarna kukurydzy. Jest przejmująco zimno.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej zatrzymujemy się przy
Cruz del Condor – miejscu, gdzie dzięki tworzącym się kominom termicznym, gniazdujące tu kondory każdego ranka wzlatują w górę i rozpoczynają łowy. Łowy to w zasadzie za dużo powiedziane: kondory, to trochę dostojniejsze sępy, padlinożercy. Dojeżdżając widzimy z daleka krążące ptaki. Gdy jesteśmy na miejscu - nie ma ani jednego. Spóźniliśmy się! Ze smutkiem patrzymy w przepaść. Na szczęście także wśród kondorów są jakieś spóźnialskie śpiochy! Kilka z nich kołując wznosi się, w ten sposób ogrzewają swoje skrzydła przed lotem. Kiedy przelatują nad naszymi głowami widac jak wielkie to ptaki. Rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do 2,5 metra.
O 10.15 rozpoczyna się treking. Spoglądamy w dół - nie wygląda to źle. Z początku trasa jest bardzo lekka, szerokimi zygzakami schodzimy na dno kanionu. Jakieś 1300 metrów niżej wije się szmaragdowa nitka rzeki Colca, w żyznej, zielonej dolinie. Słońce operuje bardzo silnie, lekki wiatr czyni upał możliwym do zniesienia. Ścieżka robi się coraz bardziej stroma i kręta. Zejście zajmuje nam ok. 3 godziny, następnie chwiejnym mostkiem przekraczamy rzekę i pniemy się kolejne pół godziny po przeciwległym stoku. Ostatecznie docieramy do miejsca noclegu – jesteśmy bardzo brudne, zakurzone i głodne. Niewielkie domki, bambusowe dachy, wspólna łazienka z bojlerem. Wszędzie pelargonie i malwy, zielono, dookoła strome zbocza.
Po rozgoszczeniu się w naszych domkach i wspaniałym prysznicu, wyczekujemy kolacji. Wiele osób pomaga w przygotowaniu potraw obierając warzywa. Wielki piec, przyćmione światło, opowieści. Najbardziej makabryczna była o wojsku, ponoć w czasach, gdy służbę odbywał w nim ojciec przewodniczki, hartowano bezwzględność ducha w straszliwy sposób – każdy miał wychować szczeniaka, a potem go zabić… Nie mieści się to nikomu w głowie… Na szczęście większość historii to wspomnienia z podróży, wymieniane wśród przypadkowej mieszaniny ludzi z wielu stron świata.
Dostajemy w końcu zupę i małą porcję ryżu z warzywami i mięsem. Siedzącą obok nas grupa z Izraela wypytuje o skład wszystkich potraw - jakie to mięso? Alpaka… Nie wiem, czy była koszerna, ale wszyscy byli tak głodni, że chyba nie miało to już większego znaczenia… Tak o to miły zwierzak z rodziny wielbłądowatych, do tej pory kojarzony wyłącznie z wszelkiego rodzaju sweterkami, czapkami i rękawiczkami, wylądował na naszym talerzu...