Wstęp: Poranek rześki, czekamy na słońce, które się nie pojawia. W zamian za to jest wiatr, robi się tak nieprzyjemnie, że zawijamy się szczelnie w śpiwory i wisimy w hamakach jak robaczki w kokonikach. O tym, że w tropikach może być tak zimno, nikt nam nie powiedział… Potem zaczyna się prawdziwa burza, ściana deszczu przetacza się przez pokład i zmywa z niego wszystko... Nasze strategicznie przewiewne miejsca zalała woda niemal po same hamaki.
Cel: Przetrwać tropikalny sztorm i niezmiennie - dotrzeć do Iquitos.
Przebieg: Trochę się wypogodziło. Rozejrzyjmy się dookoła: hamak przy hamaku, dorośli leżą leniwie całe dnie, dzieciaki biegają wszędzie po górnym pokładzie, szarżują plastikowymi autkami i całym impetem swoich małych, umorusanych ciałek, turlają się po podłodze, na której my boimy się stąpnąć bosą stopą… Równolegle leci kilka radyjek i lovesongów z telefonów komórkowych, huczy nasz Henry buchając bardzo groźnie smoczym dymem ze smoczoksztaltnego komina, a gdy rozlegnie się dźwięk uderzania czymś metalowym na pokładzie niżej - zaczyna się wędrówka ludów po posiłek. A my w samym środku tego kosmosu!
Pytamy, kiedy będziemy w Iquitos – wczoraj obowiązywała wersja wtorek, środa. Dzisiaj jest to już definitywnie środa. Pierwsze śniadanie: rodzaj słodkiej zupy mlecznej/kleiku z ryżem. Potem znowu obiad – wczoraj jeszcze niepewnie, jeden kubek na trzy osoby, teraz już każda maszeruje po swoją porcję ryżu z kurczakiem. Jest i kolacja – zupa. Niepewnie napełniamy jeden kubeczek, dostajemy gęsty, klejący się płyn z ryżem, pojedynczą marchewką i kawałkiem… kurczaka – ulga. Gdy wspólnie konsumujemy tę wieczerzę siedzącą koło nas rodzina nie wytrzymuje i pyta:
- Dlaczego bierzecie jedną porcję na trzy, to jest
caldo de pollo, rosół z kurczaka, u was jest jakiś inny?
- Nie... Tylko bałyśmy się, że to zupa z żółwia… - i wszyscy wybuchamy śmiechem, pierwsze lody zostają trwale przełamane lodołamaczem poczucia humoru…