Wstęp: Na 8 rano mieliśmy oddać nasze odpucowane auto. Z pewną obawą, bo drobne odpryski na szybie zobaczyliśmy po południu pierwszego dnia podróży – i nie mieliśmy pewności, czy to nie nasza sprawka. Zdanie go poszło jednak sprawnie, mogliśmy nawet zapłacić za wynajem gotówką z odzyskanej kaucji –idealny układ. Jednak, gdy już myśleliśmy, że uściśniemy sobie ręce i pójdziemy zwiedzać miasto - Siergiej odwraca w nasza stronę ekran, pokazując calutką trasę zczytaną z GPSa, gdzie się zatrzymaliśmy – z detalami gdzie ustawiliśmy automat w pozycję „park”, a gdzie mieliśmy niby stać z włączonym silnikiem (czego robić ponoć nie należy, no ale cóż, mało się na automatach znamy), oraz – kiedy i gdzie przekroczyliśmy prędkość w okolicy fotoradaru i ile mamy dopłacić za mandaty… Szczerze mówiąc, szczęka nam opadła – bo niby człowiek wie, że wypożyczalnie muszą jakoś swoje auta śledzić, ale z tak jawną inwigilacją się jeszcze nie spotkaliśmy… Ale widocznie jakoś z kwestią mandatów muszą sobie radzić, bo przychodzą one ponoć po 40 dniach, kiedy trudniej ściągnąć należności z wynajmujących. Na szczęście opłata za mandat to tylko 300 KGS – więc nawet dwa takie występki nie uszczupliły bardzo naszego budżetu…
Cel: Biszkek – a zwłaszcza targ i Państwowe Muzeum Historyczne.
Materiały i metody: *Wynajmem auta – podsumowanie. Łącznie przejechaliśmy 1345 km, mieszcząc się elegancko w limicie 1500km przysługującym nam na 5 dni. Zatankowaliśmy 145l benzyny 92, co daje całkiem przyzwoite, średnie spalanie jak na tak wiekowy, terenowy pojazd – ok. 11l/100km. Na szczęście, benzyna była tu śmiesznie tania – ok. 2,85 zł/l (~65 KGS/l). Ogólnie byliśmy z wiekowego Lexusa bardzo zadowoleni, a i cała współpraca z tą wypożyczalnią była w sumie bezproblemowa.
*Wstęp do Państwowego Muzeum Historycznego – 200 KGS.
*Noclegi: Asian Mountains – 36$/44$ pokój 1/2 os. Przyjemny hotel z basenem, ceny ze śniadaniami. | Viva Hotel – 38$ pokój. Hostel, dziwnie zorganizowany i w średniej okolicy – ale tak już jest w pobliżu bazaru Osh (ta lokalizacja może mieć jednak plusy – zwłaszcza jak chcemy dostać się tanią marszrutką z lotniska do miasta – w pobliżu jest jej przystanek).
*Waluta: som kirgiski, KGS. 1 PLN = +- 23 KGS; 1$ = 87 KGS.
Przebieg: Pierwsze kroki kierujemy na najbardziej popularny trag stolicy -
Bazar Osh. Generalnie asortyment jest bardzo podobny do tego, co znamy z Uzbekistanu – a i pewnie znajdziemy w całej Azji Środkowej. Są przeróżne suszone owoce i orzechy, jest mięso, stosy
kurutu - nabiałowych kulek (z „suszonego mleka”), są piękne lepioszki, są świeże warzywa i owoce, są i herbaty (ciągnięte z Uzbekistanu), jest wszelki szmelc, ciuchy, tandeta. W osobnej, i nie tak trywialnej do znalezienia części są pamiątki. Dużo jest całkiem ładnych rzeczy z filcu, w stonowanych barwach, z etnicznymi wzorami. Bardziej osobliwą pamiątką są charakterystyczne, kirgiskie czapki, których całe stosy czekają na nowych właścicieli.
*
Przychodzi też czas na zwiedzanie samego miasta – choć w sumie sporo już widzieliśmy z monumentalnej architektury i pomników z okien samochodu. Nie wszędzie nam się będzie chciało wracać, ale przechodzimy się jedną z głównych ulic miasta. Złośliwi mówią, że to najbrzydsze najładniej położone miasto świata – choć ta łatka wydaje się kompletnie nieuzasadniona. To, co rzuca się w oczy, to że Biszkek jest bardzo zielony – regularna siatka ulic ocieniona jest szpalerami starych drzew. Architektura jest mocno socjalistyczna – sowietofile i wielbiciele socrealizmu znajdą tu wybitne przykłady tego stylu. Zabudowa nie jest zbyt wysoka, ulice szerokie – połowa remontowana, druga zakorkowana. Ewidentnie mieszkańcy stolicy lubią jeździć wszędzie autami – winne są pewnie spore odległości i przystępna cena benzyny… Jedyne, czego brakuje, to jakieś piesze centrum, z kawiarniami i restauracjami, bez samochodów, gdzie można się z przyjemnością poruszać pieszo – ale może to takie europejskie marzenie. Niemniej, kilka polecanych knajp znajdziemy za centralnym placem miasta -
Ala Too.
Stąd już blisko do miejsca, które obowiązkowo chciałam zobaczyć: muzealniczej dumy kraju,
Państwowego Muzeum Historycznego. Na wielkim i pustym placu przed tym regularnym, marmurowym budynkiem, stoi gigantyczny maszt z flagą Kirgistanu. Na czerwonym tle powiewa wielkie słońce z 40 promieniami – od tradycyjnych 40 kirgiskich plemion. W krąg promieni wpisany jest zaś
tündük - zwornik jurty, okrąg z przecinającymi się, potrójnymi liniami. Przy maszcie wartę pełnią stojący bez ruchu, na baczność, żołnierze – w przeszklonych, klimatyzowanych przybudówkach…
Samo muzeum ma całkiem nowocześnie zaaranżowaną wystawę z trójjęzycznymi opisami. Obejmuje czasy najdawniejsze – od neolitu, przez mieszankę kultur, które te treny zamieszkiwały i przemierzały traktami Jedwabnego Szlaku, po dominację islamu, i na poły legendarne plemiona. Jest spora sekcja poświęcona
Manasowi - legendarnemu wodzu, którego życie opiewa najważniejszy kirgiski epos - o tej samej nazwie. Dzieło opisuje walki Kirgizów z Mongołami i jest skarbnicą wiedzy o kirgiskich obyczajach, relacjach społecznych, rzemiośle, kuchni, obrzędach i wyobrażeniach o świecie. Jest też spora część etnograficzna – z bogatą kolekcją rzemiosła artystycznego i pełnowymiarową jurtą. Są też czasy najnowsze – choć tam często brakuje angielskiego opisu…
A szkoda, bo ciekawe byłoby zobaczyć, jak Kirgistan się widzi i przedstawia. Jest to, było nie było, najbardziej demokratyczne państwo Azji Środkowej, z systemem parlamentarnym (od ponad dekady), i wolnością wypowiedzi i mediów niezrównaną na tle sąsiednich, byłych Republik - co nie znaczy, że nie tracili tu życia w tajemniczych okolicznościach krnąbrni opozycjoniści i wścibscy dziennikarze. Ta kulawa, ale jednak demokracja, rozpoczęła się tuż po rozpadzie ZSRR, a prezydenci zmieniają się mniej lub bardziej regularnie, choć czasem "szturchnięci" że stanowiska masowymi protestami. Np. pierwszy z nich, Akajew, ustąpił dopiero gdy próby zmiany konstytucji (by mógł rządzić cztery kadencje) rozwścieczyły Kirgizów, co skończyło się demonstracjami i szturmem na pałac prezydencki. Zresztą ten sam Akajew miał wcześniej powtarzać, że demokracja jest w kirgiskiej krwi, zeszła z gór Tienszanu i zagościła w koczowniczych sercach, przejawiając się wyborami powszechnymi chanów i zebraniami, na których decydowano o ważnych dla wspólnoty sprawach. Możliwe, że tak jest, bo przez swoje autorytarne zapędy pożegnał się nie tylko ze stanowiskiem, ale tez i krajem - zbiegając do Rosji. Kirgistan miał wiec najwięcej prezydentów w okolicy, w te ponad 30 lat - sześcioro, w tym kobietę. Jest więc ewenement w Azji Centralnej, gdzie autorytarni sąsiedzi zaliczyli średnio dwóch jednowładców, z których pierwszy był zwykle namaszczony jeszcze przez Gorbaczowa.
Nie znaczy to, że żyje się tu najlepiej - bo sama demokracja niestety nie koreluje z poziomem życia- Kirgistan jest jednym z najbiedniejszych i najbardziej skorumpowanych krajów regionu. Nie wygrał geologicznej loterii złóż paliw kopalnych, nie ma zbyt wielu terenów nadających się pod uprawę. Jest w dużej mierze uzależniony od środków wysyłanych przez emigrantów zarobkowych pracujących w Rosji – więc z tym krajem musi żyć dobrze (jedno złe zagranie, a retaliacja w postaci wiz pracowniczych zachwiałaby tutejszą gospodarką). Dlatego też, co na pierwszy rzut oka zaskakuje – znacznie mniej rygorystycznie odcięto się tu po upadku ZSRR od Macierzy Rosji. Pomniki Lenina dalej stoją, choć już nie głównych placach. Są też te, które mówią, że Kirgizi „szli w bój za komunizm”. A w Muzeum, choć Carska Rosja jest krytykowana, tak ZSRR – niekoniecznie. Dowiadujemy się np., że w czasie, gdy dla nas trwała II Wojna Światowa, Kirgistan walczył w „Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej” – która „zaskoczyła” ZSRR w czerwcu 1941. Taka wersja wydarzeń króluje w radzieckiej i rosyjskiej literaturze i historiografii, gdzie propaganda zgrabnie pomija milczeniem cóż Sowieci porabiali od 17 września 1939 roku… Jak widać, jeden ze sposobów, by przypodobać się „bratniemu” narodowi to opowiadać tę samą historię…
*
Nasz powrotny lot miał być dopiero kolejnego dnia, ale tak wcześnie (po 4 rano), że wynajem pokoju hotelowego zdawał się już mijać z celem. Ruszyliśmy więc na lotnisko wieczorem, z planem przeczekania. Nie jest szczególnie duże, ale ma kilka całodobowych sklepów i kawiarni (tak po stronie landside i airside), wifi, kilka miejsc do ładowania sprzętu, i co najważniejsze - nie wynaleziono na nim jeszcze podłokietników – więc można się spokojnie wyłożyć na siedzeniach…
Nasz lot, pierwszy linią AirArabia, był całkiem przyjemny. Jest to lowcost z ZEA – bazujący w konserwatywnym emiracie Szardża. Nie odbija się to bardzo na podróży – choć na początku puszczono modlitwę (nie ma to jak startować z dźwięcznym
Allahu akbar), i nie serwuje się na pokładzie alkoholu. Można go jednak przewozić, w tym zakupy z bezcłówki (i tym sposobem mogliśmy przywieźć do domu słynny, kirgiski koniak). Nie jest to też aż tak siermiężnie niskokosztowa linia jak Wizzair czy Ryanair – w cenie jest kabinowy bagaż podręczny (do schowka nad głowami), ma łączone loty z przesiadką, jest namiastka rozrywki pokładowej (trzeba ją jednak oglądać na swoim sprzęcie, po podłączeniu do wifi samolotu), można bezpłatnie wybierać miejsca [!], oferowane posiłki są spore, smaczne i jak na samolot – tanie. A że lata z Krakowa, to możliwe, że się z tą linią jeszcze zaprzyjaźnimy!
Podsumowanie i wnioski: Jakkolwiek nasza podróż po Kirgistanie miała piękne momenty – tak jeśli chodzi o porę roku, to jednak było zbyt wcześnie, by w pełni cieszyć się największymi urokami tego kraju – czyli wspaniałymi górskimi krajobrazami. Wiadomo, w górach zawsze można mieć pecha, jednak kolejnym razem na pewno maksymalizowałabym prawdopodobieństwo powodzenia planów, ruszając tu w szczycie sezonu: od końca czerwca do drugiej połowy sierpnia. I tak, marzy mi się powrót – bo czuję, że mam tu niedokończone interesy, a także – jest tu faktycznie pięknie! Ale pewnie za kilka dobrych lat, jak już uporają się z tymi szalonymi remontami dróg… Niemniej, jest to kraj przyjemny do podróżowania – choć powiedziałabym, że tu bardziej doskwiera brak rosyjskiego. Ludzie są otwarci i chętnie by porozmawiali – no ale jak się nie da, to się nie da… Polak sobie jakoś poradzi, bo te języki są jednak podobne – ale inni turyści muszą tu mieć ciężko...
Ps. Dziękuję śledzącym nasza podróż za uwagę :) Pracuję też nad zbiorem informacji praktycznych, choć to już będzie, znając życie – z jeszcze większym poślizgiem…