Wstęp: Niby człowiek wiedział, że góry to góry, a pogoda na granicy turystycznego sezonu może pokrzyżować plany – ale jednak się łudził. Miejscem, na którym najbardziej mi w Kirgistanie zależało było położone na 3000 m.n.p.m.
Jezioro Song köl. W słoneczne, letnie dni lśni głębokim szafirem na bujnie zielonym, górskim płaskowyżu otoczonym ze wszystkich stron ośnieżonymi szczytami. Okolice są tradycyjnym, letnim pastwiskiem -
jailoo, na które nomadzi migrują po zejściu śniegów, rozkładają swoje jurty i kultywują wiekowe tradycje. Jest też coraz więcej jurt „komercyjnych”, organizowane są konne rajdy, niemniej – dalej można tu podejrzeć życie półkoczowniczych nomadów.
Cel: Jezioro Song köl, jurty, konie – kwintesencja Kirgistanu. Uprzedzając fakty - cel nie został zrealizowany – ale sprawdźcie sobie w Internecie jak tam może być pięknie….
Materiały i metody: W sezonie organizowane są wycieczki – od prywatnych, po kilkaset $ za samochód, po zbiorowe, weekendowe z Biszkeku (2 dni/1 noc) – czytałam, że ceny zaczynają się od ok. 250 zł/os. Można tam też dojechać samemu, jeśli ma się auto terenowe – droga jest wymagająca i żadna wypożyczalnia nas tu nie puści zwykłym sedanem (choć jakimś cudem lokalsi takimi tu potrafią dotrzeć…). Przy samodzielnej organizacji trzeba zorganizować sobie nocleg – oczywiście w jurcie. Kilka jest już nawet na bookingu, choć kontakt z właścicielami z pytaniem czy są już czynne się nie udał. Teoretycznie można przyjechać i szukać miejsca z biegu, lub zarezerwować je np. przez biuro CBT w Korchorze – 30$ lub 2600 KGS/os/noc – z kolacją i śniadaniem.
*Waluta: som kirgiski, KGS. 1 PLN = +- 23 KGS; 1$ = 87 KGS.
Przebieg: Nim ruszyliśmy, poszliśmy do biura CBT (Community Based Toruism) by upewnić się, że droga jest przejezdna i zapytać o rezerwację miejsca noclegowego w jurcie. Gość był mało zorientowany, mówił, że może dojedziemy, może nie, że pogoda nie wiadomo jaka będzie, że miejsce w jurcie możemy mieć – ale tu trzeba zapłacić, a on da nam jakiś kwit. Gdy pytamy, czy kontaktował się w sprawie naszego przyjazdu (korespondowaliśmy z nim wcześniej na whatssapie), odpowiedział że nie. Gdy pytamy czy możemy zapłacić na miejscu i co, jak nie dojedziemy, mówi, że możemy dostać pieniądze z powrotem – ale oczywiście musielibyśmy przejechać ponownie przez Kochkor. Jako, że padało – i wiedzieliśmy, że trwa to już od jakiegoś czasu – nie uśmiechało nam się zostawianie tu pieniędzy. Gość się obrusza, mówi, że w takim razie tam nie trafimy, choć możemy próbować. Przy czym on w żaden sposób nie tłumaczył jak dojechać do „konkretnej” jurty, pokazuje na mapie mniej więcej miejsce. Ogólnie zrobił na nas na tyle złe wrażenie, że wyszliśmy stamtąd bez rezerwacji, z wizją próbowania szczęścia na miejscu – skoro nikt nie wiedział, że tam jedziemy, i tak stanęlibyśmy po prostu w drzwiach z pytaniem o nocleg – tyle, że z kwitem. W takim razie równie dobrze mogliśmy jechać „na pałę”.
Bazą wypadową na Song kol najczęściej jest Kochkor – stąd nad brzeg jeziora jest jakieś 100 km, ale zwykle pokonuje się je w ok. 3h – bo tylko pierwsze 40km (do miejscowości Sarybulak), jest asfaltowe. Pozostałe kilometry to z początku niezła droga ziemna, która później zaczyna się wspinać koszmarnie kamienistą przeprawą, z której część leży już powyżej granicy wiecznego śniegu. Potem, równie kamienistą trasą zjeżdżamy w dół, na cudnie zielone nabrzeże jeziora. Tyle w teorii. W praktyce pierwsza część trasy niosła jakąś nadzieję – nawet przy kiepskiej pogodzie było widać, że okolica jest piękna. Szmaragdowe, zielone, trawiaste stoki i tonące w chmurach granie. Potem – wcześniej, niż się spodziewamy – zaczyna się śnieg, znów widać że to świeży opad, który przyprószył tak trawę, jak i nietopniejące nigdy łaty starego śniegu. Kiedy zjeżdżaliśmy w dół wydawało się, że będzie lepiej – jeziora co prawda nie było widać, ale droga była z początku łatwiejsza. Aż się skończyła. Główne zagłębie jurt jest na północnym brzegu – i nie prowadzi tam nawet ziemna droga, są tylko wyryte w trawie, błotne koleiny – dzielące się i łączące, nieregularnie zmierzające przez pagórki i rzeki w stronę oddalonych o jeszcze z 10 km jurt. Oczywiście gdy jest sucho przejechanie nimi (lub trawą obok) nie stanowiłoby żadnego problemu. Jednak teraz, po dniach deszczu i topniejącego śniegu – wszystko było rozmoknięte. Auto – przy próbie podążania tym traktem – niemal płynęło, kręciło pół bączki, stawało w poprzek – co chwilę traciliśmy nad nim kontrolę. Nie było w tym nic dziwnego – opony nie miały już bieżników, były szczelnie oblepione ziemią, jak kulki żuczków gnojarzy. Lepiej było na trawie, jednak szybko można było stracić z oczu trasę… Zastawialiśmy się kiedy wpadniemy w jakąś dziurę i ugrzęźniemy – w miejscu, gdzie wciąż padało, było kilka stopni powyżej zera, i kompletnie nie było zasięgu telefonii komórkowej… Nawet gdyby się uprzeć i do jurt, majaczących w oddali na tle szarego jeziora, zlewającego się z szarym, chmurnym niebem, jakoś dotrzeć – nie było wiadomo po co. To jest miejsce do którego przyjeżdża się dla widoków, żeby pojeździć konno, spacerować w pięknych okolicznościach przyrody – nic z tego nie moglibyśmy zrobić. Siedzielibyśmy dzień i noc w jurcie, a kolejnego dnia czkałaby nas przeprawa powrotna po jeszcze bardziej rozmokniętej ziemi (bo ciągle miało padać), plus konieczność powrotu do Biszkeku.
W tej sytuacji, z ciężkim sercem i poczuciem zawodu i niedosytu, zdecydowaliśmy się wracać. A pół bagażu ciepłych rzeczy było pod ten dzień, a tak mi się to marzyło… No cóż, może jest więc powód by do Kirgistanu wrócić – tylko tym razem w szczycie sezonu trekkingowo-górskiego…
Wróciliśmy do drogi która odbija na południe jeziora Song Kol (ta przynajmniej była bita), by poszukać jakiegoś posiłku. Jednak nomadzi dopiero zaczynali swoje jurty rozkładać – tradycyjnie 1 czerwca to właśnie początek sezonu, lecz oni reagują na warunki atmosferyczne (my wyjazdu już nie mogliśmy przestawić) – i gdy jest potrzeba, wyjście na
jailoo opóźniają. Poza jurtami mają zwykle jeszcze blaszane domki stacjonarne – gdzie mogą się ogrzać przed rozłożeniem jurt. Zajeżdżamy do jednego z nich. W sezonie mają chyba też jurty dla turystów, teraz miejsce jest opustoszałe. Gdy podjeżdżamy, młody mężczyzna wsiada na konia i ciągnie za sobą, gdzieś hen w stronę gór, jakieś zakrwawione truchło, przykryte częściowo workiem. Na pytające spojrzenie słyszę: „wilk”. Na pytanie o posiłek potwierdzają, że możemy coś dostać – będzie to jajecznica chyba ze 100 jajek, z kromką chleba i czarką herbaty – za rekordowe 500 KGS, ale cóż było robić. Gnieździmy się w ich niewielkim domku, piec grzeje nieprawdopodobnie. Reszta dzieci patrzy na nas badawczo – deszcz wszystkich zatrzymał pod dachem…
Takoż posileni wracamy do cywilizacji. Najpierw ponad dwie ciężkie godziny do asfaltu, potem trzeba podjąć decyzję co dalej. Było przed 17, jednak jedyne miejsce w drodze do Biszkeku, gdzie można się zatrzymać to albo Kochkor, jakie 40 minut drogi (gdzie już spalimy poprzedniej nocy i nic kompletnie tam nie było), albo Biszkek – kolejne 4h jazdy (plus jakiś postój na jedzenie i nie wiadomo ile w korkach). Ostatecznie zapada decyzja, by jechać do Biszkeku – gdzie docieramy strasznie umęczeni przed 22…