Wstęp: Okazuje się, że nasz danakilski kierowca nie zostawia nas w Mekiele tylko będzie nas dalej woził – całkiem się z nim dogadujemy, ostatecznie był on pewną stałą w chaosie tamtej wycieczki - więc zupełnie nam to nie przeszkadza. Stawia się punktualnie z wymytym samochodem, w koszuli z kołnierzykiem – zupełna przemiana po nabuzowanej khatem wersji pustynnej. Z kolei nasz przewodnik, który miał nam towarzyszyć aż do Aksum –po dzisiejszym głównym punkcie programu wróci do Mekelie, zająć się grupą planującą trzydniowy trekking w górach Tigraju. Gdy opuszczaliśmy hotel wyszło jakieś nieporozumienie co do tego kto ma płacić – choć telefon do Solomona rozwiązał sprawę. Ale generalnie bezbłędna organizacja z amharskiej części naszej wycieczki zaczyna cokolwiek kuleć. Przewodnicy tej części wyprawy też chętniej podają nam swoje numery telefonu i proszą o rekomendacje wśród znajomych…
Cel: Jeden z trudno dostępnych, skalnych kościołów Tigrau -
Abuna Yemata Guh.
Materiały i metody: *Pomagacze z linami przy podejściu do Abuna Yemata oczekują napiwków – na 300 ETB skrzywili się że mało, bliżej 500 może być standardową stawką…
*W tej części towarzyszył nam bardzo sympatyczny i pomocny Milano Tesfay (https://www.tigrayheavenlandtours.com/) – rozkręca swoje biuro turystyczne, teoretycznie obejmujące wycieczki we wszystkie zakątki Etiopii, ale jego specjalizacja to trekkingi w Tigraju – z czystym sumieniem polecamy.
Przebieg: Region
Geralta, jakieś 1,5h drogi od Mekelle, kryje koło trzydziestu wykutych w skale kościołów – często w dość niedostępnych lokalizacjach. Część z nich należy do najstarszych w Etiopii, powstałych niedługo po przyjęciu chrześcijaństwa na tych terenach. Sam kościół etiopski powstał już w IV wieku i jest jednym z orientalnych kościołów wschodu, które nie przyjęły uchwał synodu chalcedońskiego. Fascynujące jest to, jak te doktrynalne spory trwale podzieliły świat chrześcijański – w tym wypadku sprawa rozbijała się o wyłącznie boską naturę Jezusa z Nazaretu. Synod przyjął, że jest on bytem składającą się z dwóch natur – ludzkiej i boskiej, ale część kościołów odrzuciła to stanowisko… Od powstania kościół etiopski podlegał patriarsze koptyjskiemu egipskiej Aleksandrii, lecz w połowie XX wieku uzyskał autokefalię. Nazywanie go jednak kościołem koptyjskim jest błędne – choć jego liturgia, obyczaje i święte księgi są w dużej mierze na nim wzorowane. Charakteryzuje go unikalna obrzędowość i sztuka, dał również światu tak wspaniałe cuda architektury sakralnej jak monolityczne kościoły
Lalibeli, i właśnie te monastyczne samotnie w górach Tigraju…
My decydujemy się odwiedzić jeden z bardziej wyjątkowo położonych kościołów, który jednocześnie jest dostępny przy dość krótkiej wycieczce z Mekelle -
Abuna Yemata Guh. To miejsce było chyba największym, etiopskim odkryciem, które skoczyło na podium etiopskiego programu po relacji Stocka. Po podjechaniu wyboistą drogą pod rząd piaskowych, skalnych pilarów, czeka nas kawałek zwykłego podejścia pod górę, potem jednak kończą się schody i zaczyna… wspinanie! Najpierw jest to kwestia podciągnięcia lub pomocy rękami przy wchodzeniu, potem jednak docieramy do pionowej ściany, której dobre 7 metrów trzeba pokonać wspinając się wyżłobionymi przez tysiące kroków zagłębieniami. W zadaniu pomagają zgromadzeni pod ścianą mężczyźni, oferują nawet uprząż i linę do asekuracji – choć profesjonalność jej wiązania jest dyskusyjna… W tym miejscu wiele osób rezygnuje z dalszej wspinaczki – w tym mama, oraz kilkoro zachodnich turystów, których tego dnia widzieliśmy pod ścianą. Co więcej, pokonanie tego fragmentu to nie jest jeszcze koniec atrakcji – kilka kolejnych podciągnięć i pomniejszych wspięć, i stajemy na większym występie skalnym, z którego od kościoła dzieli nas jeszcze kamienny przesmyk i podejście, przy którym wspomagamy się m.in. kilkoma suchymi konarami przytkniętymi do ściany. Stąd jeszcze tylko przejście kilku metrów wąską skalną półką, wisząca nad 250 metrów nad przepaścią – i jesteśmy!
No podnosi to adrenalinę, nie powiem… Ale widoki – wspaniałe, a ukryty na końcu niewielki kościółek, wykuty w żółtym piaskowcu, jest do prawdy piękny. Choć jego komory datuje się na VI w., zachwycające malowidła są sporo młodsze, tak z końca średniowiecza. Nie mniej, mają jakieś 500 lat a ich żywe, naturalne kolory zdają się być nałożone wczoraj. Z sufitu spogląda na nas 12 apostołów, ze ścian inni święci, Maryja – biblijne klasyki. Jak w innych kościołach, mnisi chętnie otwierają przed nami (oczekując oczywiście datku) stare biblie i księgi liturgiczne. Na grubych kartach z kozich skór wiją się rzędy równo zapisanych wersetów pismem gyyz – na czerwono akcentowano święte imiona. Chronione przed światłem zachowują też pięknie barwne ilustracje.
Mogłabym tam spędzić pół dnia, ale niestety trzeba było wracać. Podejście i zejście zajęło znacznie więcej czasu niż zwykle – jako, że była to niedziela, to lokalny ruch pielgrzymkowo-turystyczny był nasilony. W każdym przewężeniu trzeba było swoje odczekać w kolejce. Potem jeszcze lunch, kawa – a czas gonił, bo jeszcze tego dnia musimy dojechać do Aksum, co zajmie przynajmniej 3h krętymi, górskimi drogami. Ale aż szkoda opuszczać ten region – góry Geralta są piękne - zerodowane, lekko czerwonawe piaskowe skały przypominają
Park Zion w Utah. U ich stóp rozpościera się usiana akacjami równina – niczym miniaturowe Serengeti. A w tym wszystkim ukrywają się średniowieczne, barwne, skalne kościoły. Gdybym miała dołożyć jakiś trekking w Etiopii, to chyba zamiast Simien wybrałabym właśnie Tigraj!