Wstęp: W drodze powrotnej znowu przesiadamy się w Singapurze – i mamy większą część dnia, by „dozwiedzać” zobaczyć odłożone na późnej atrakcje miasta. Przylatujemy przed południem, a kolejny lot jest chwilę po północy – na szczęście większość linii oferuje na singapurskim lotnisku wcześniejszy check-in z opcją nadania bagażu (co pozwala zaoszczędzić na ewentualnej przechowalni). Bez względu na finalny terminal wylotu – bagaże nadaje się w centralnej części lotniska, centrum rozrywkowo-handlowym
Jewel (naprzeciw terminala 1). Zresztą, i tak warto tu się wybrać – to właśnie tutaj znajduje się jedna z bardziej widowiskowych atrakcji lotniska Changi – wodospad
Rain Vortex (uwaga-woda nie leci tu całą dobę – uruchamiają go dopiero o 10/11…). Zanim jednak możemy ruszyć na miasto, tracimy dłuższą chwilę przy stanowisku Emirates – lot jest pełny i zostały tylko miejsca przy wyjściach bezpieczeństwa, z jakiegoś powodu kobieta w okienku nie może ich nam przyznać. Minęła godzina i sporo mojego zniecierpliwionego narzekania nim pani dodzwoniła się do kogoś władnego nas usadzić w miejscu z dodatkową przestrzenią na nogi…
Cel: Ostatni rzut oka na Singapur…
Materiały i metody: *Bilety wstępu: Ogród Botaniczny – darmowy wstęp, poza Ogrodem Orchidei (15S$). | Gardens by the Bay – Skywalk: 14S$.
*Transport: Grab z lotniska do ogrodu botanicznego: 24S$.
*Waluta: Dolar singapurski, S$. 1 S$ = +- 3 PLN.
Przebieg: Żeby nie tracić więcej czasu zamawiamy Graba prosto do
Ogrodu botanicznego - jedynego singapurskiego wpisu na licie UNESCO. Wyróżnienie przyznano doceniając ewolucję miejsca, z brytyjskiego ogrodu założonego w 1859 by cieszyć kolonialne oko, przez miejsce o znaczeniu ekonomicznym, po współczesną placówkę badawczo-edukacyjną. Miejsce jest oczywiście bardzo urokliwe – na wypielęgnowanych alejkach mijamy się z waranami i kurami bankiwa (dzicy przodkowie kur domowych), w koronach drzew przemykają makaki i dzioborożce. Szpalerom marant i palm towarzyszą nasadzenia storczyków i bugenwilli. Można tu spędzić bardzo przyjemne kilka godzin – choć jeśli chodzi o efekt „wow” to Gardens by the Bay jednak przebijają te UNESCO’we ogrody…
Tak więc wracamy nad zatokę, by raz jeszcze rzucić okiem na super-drzewa Gardens by The Bay. Poprzednim razem zrezygnowałyśmy ze spaceru w ich koronach podniebnym Skywalkiem, i teraz miałam zamiar nadrobić te zaległości. Zmiana perspektywy warta była tych kilkunastu dolarów, nawet jeśli późne popołudnie to nie było najlepsza pora pod względem fotograficznym. Miejsce nieodmiennie robi wielkie wrażenie… Dalej kierujemy kroki przez hotel Marina Bay Sands w stronę deptaka, i dalej na drugą stronę zatoki – gdzie nieustannie pluje wodą symbol miasta, pół ryba, pół lew -
Merlion. Efekt marketingowego projektu Rady Turystyki przyjął się doskonale i symbolizuje państwo-miasto od 60 lat. Sama statua jest większa niż myślałam, i w sumie warta spaceru – jeśli nie dla samego posągu, to dla eleganckiej panoramy miasta.
Aby pożegnać miasto i zwieńczyć godnie podróż kierujemy się do dobrze wcześniej poznanego Lau Pa Sat, by przy dzbankach mocno przepłaconego piwa jeszcze raz kosztować legendarnych wręcz szaszłyków. Singapur niezmiennie nam się podoba, i zarówno on jak i Malezja są jednym z łatwiejszych i przyjemniejszych destynacji Azji Południowo-Wschodniej, szczególnie jeśli interesuje nas przyroda – zarówno ta dzika, jak i ta w wypielęgnowanych, miejskich ogrodach!