Wstęp: Singapur byłby zdecydowanie doskonałym miejscem na pierwszy kontakt z Azją – ulice są nadzwyczaj czyste, samochody i piesi stosują się do przepisów ruchu drogowego, nie słyszałam ani jednego klaksonu, wszędzie prawie można płacić kartą, transport publiczne i aplikacje taksówkowe działają bez zarzutu. Gdyby Indochiny były w Szwajcarii, byłyby Singapurem. Jedyne, co daje się w kość to upały powyżej 30C z wilgotnością przekraczającą 80%...
Cel: Przesiadka w Singapurze i dwa dni w
Mieście Lwa.
Materiały i metody: * Transport publiczny: działa poprzez odbicie karty płatniczej na wejściu i wyjściu z metra (cena zależy od trasy). Zlicza na kolejny dzień. Przykładowe ceny za 5-6 przejazdów dziennie: 6-9 S$. Są też turystyczne karty na 1/2/3 dni za 17/24/29S$ - ale nie wiem ile trzeba by jeździć, żeby to się opłaciło. Dodatkowo tak czy siak płatny jest np. monorail na wyspę Snetosa (4S$ - płaci się tylko w drodze na wyspę, powrót jest w cenie – nikt tego nie weryfikuje).
*Wstępy: Gardens by the Bay – Flowers Dome & Cloud Forest: 59 S$. | Skywalk: 14S$
*Jedzenie: Lau Pa Sat: stanowisko 57: Wonton noodles: 5,80 S$; Uliczka z Satay’ami – czynne od 19, najpopularniejsze stanowisko 7&8 to jakieś 40 min czekania, ale szaszłyki b. dobre (set kurczak+baranina+krewetki 10+10+6 = 28S$, tylko gotówka | Dzbanek piwa (chyba 1.5l): 25S$ | Inne w Chinatown: Liao Fan Hawker Chan – kurczak w sosie sojowym z noodlami: 7,80 S$ | Maxwell Food Court, stanowisko 93: combo z kurczakiem, kaczką i char siu (wieprzowina) z ryżem plus kai lan (chiński brokuł) z sosem ostrygowym : 11S$
*Waluta:
Dolar singapurski, S$. 1 S$ = +- 3 PLN.
Przebieg: Cieśnina nad którą leży Singapur jest jednym z kluczowych szlaków handlowych – wyspa więc przez stulecia przechodziła z rąk do rąk. W końcu, na początku XIX w. Wielka Brytania, w osobie Thomasa Rafflesa, utworzyła tu własną palcówkę handlową i wolny port – wydarzenie utożsamiane z powstaniem Singapuru. Pod jego opieką lepiej lub gorzej radził sobie przez jakieś 150 lat, jednak potem, gdy lata japońskiej okupacji w trakcie II wojny światowej udowodniły, że Wielka Brytania nie jest tak pomocnym sojusznikiem i opiekunem, gdy nie chodzi o jej własne interesy, rosły nastroje antykolonialne. A potem był już
Lee Kuan Yew…
Niewielu dwudziestowiecznych przywódców miało prawdziwie dominujący wpływ na swój kraj – jak na przykład Fidel Castro na Kubie – wśród nich jest jednak Lee Kuan Yew. Nie będzie przesadą powiedzieć, że Lee był twórcą tego współczesnego państwa-miasta,
kształtującym go według miksu idei z Państwa
Platona, elitaryzmu rodem z Wielkiej Brytanii, ekonomicznego pragmatyzmu oraz represyjnych rządów twardej ręki.*. Urodzony w 1923 r. w zamożnej rodzinie hołdującej kolonialnym tradycjom brytyjskim, stosowanie wykształcony na wydziale prawa Uniwersytetu Cambridge. Po powrocie do kraju przewodził jednemu z ruchów antykolonialnych, dalej piął się po szczeblach partyjnej kariery, aż w końcu został pierwszym premierem kraju – najpierw autonomii w ramach Malezyjskiej Federacji, a
od 1965 – już niepodległej Republiki Singapuru. I ten urząd piastował całe 26 lat, później zostając wysokim rangą „starszym ministrem” (15 lat), by ostatecznie stać się efemerycznym „ministrem mentorem” (mianowanym do tej roli przez swojego syna, gdy ten zasiadł na fotelu premiera w 2004 roku). To jego wizja gospodarki przekształciła - za jednego pokolenia - pogrążoną w biedzie i bezrobociu malaryczną, bagnistą wyspę na czubku półwyspu Malajskiego w wydajnego Azjatyckiego Tygrysa o głowie Lwa (nazwa Singapur podchodzi od sanskryckich słów
simha -lew i
pura - miasto).
To Lee stoi za projektem „,model singapurski", dzięki któremu kraj wielkości półtorej Warszawy, pozbawiony zasobów naturalnych i zamieszkany przez wiele grup etnicznych zmienił się w „,Singapur sp. z o.o.", doskonale funkcjonującą korporację. Lee przyciągnął zagranicznych inwestorów, budując infrastrukturę telekomunikacyjną i transportową, ustanawiając angielski językiem urzędowym, tworząc wybitnie sprawną administrację dzięki wyrównaniu poziomu wynagrodzeń w sferze
budżetowej do płac obowiązujących w sektorze prywatnym i bezwzględnie walcząc z korupcją.
Model ten - połączenie gospodarczej witalności i ścisłej kontroli praw i wolności obywatelskich
- zainspirował potem przywódców burzliwie rozwijających się Chin.*
Projekt Singapur, M. Jacobson, National Geographic Magazine 01/2010
Choć Lee zmarł w 2015 roku - jego wizja wydaje się ciągle żywa. Obok wzorowego ładu – Singapur został uznany w 2024 za najbezpieczniejsze miasto na świecie (w rankingu Forbes Advisor, biorącym pod uwagę przestępczość, opiekę zdrowotną, infrastrukturę, stabilność polityczną i zagrożenia naturalne) – znany jest z niezwykle rygorystycznego prawa. Od nieco abstrakcyjnych zakazów żucia gum i chodzenia nago po własnym mieszkaniu, przez mandaty na każdą okazję – od duriana w metrze, przez karmienie gołębi i niesprzątnięcie stolika w hawkers centre, karę śmierci grożącą za m.in. przemyt narkotyków. Ponadto, w Singapurze ciągle stosuję się chłostę sądową - grozi za ponad 30 przestępstw, a w wielu przypadkach (np. rabunek, wandalizm) – jest obowiązkowa**. Co więcej, chłosta jest wciąż stosowana w szkolnictwie – tym stojącym na najwyższym poziomie w rankingach, pełnym nowoczesnych gadżetów edukacyjnych, darmowym szkolnictwie publicznym, które wysyła więcej uczniów na Yale niż Polska do całych Stanów Zjednoczonych...
***
Ale po prawdzie, schodząc z tej wnikliwszej analizy kraju, w którym przyszło nam się czasowo zatrzymać – grzecznemu turyście włos z głowy w Singapurze nie spadnie, i faktycznie może on się delektować Azją Południowo-Wschodnią w wersji de-luxe.
Tym, co wyróżnia Singapur jest z pewnością ilość i jakość parków, lasów i innych terenów zielonych. Niektórzy nawet wręcz nazywają go Miastem-Ogrodem – i nie będzie w tym wiele przesady! Chyba największą, a na pewno najbardziej oryginalną atrakcją miasta są otwarte w 2012 i zajmujące ponad 100 ha powierzchni Ogrody nad Zatoką -
Gardens by the Bay. Ocienione trzema pilarami i podniebnym basenem hotelu
Marina Bay Sands, z futurystycznymi super-drzewami wspierającymi ogrody wertykalne i kładkę widokową, z placami zabaw i miejscami koncertów, w końcu z dwiema wielkimi szklarniami -
Flower Dome i
Cloud Forest - które zupełnie nie jak na szklarnie przystało mają niższą temperaturę niż otoczenie! Można tu spędzić godziny, ogrody, z zwłaszcza Cloud Forest – są wspaniałe. A wieczorem wydaje się, że pół miasta zbiera się na świetlny pokaz „avatarowego” lasu… Wtedy też wszyscy chcą przejść się zawieszoną nad ziemią kładką – i czas oczekiwania wydłuża się do godziny… Kolejna atrakcja, którą zostawiamy na drogę powrotną – oby na wszystko starczyło czasu…
Kolejne miejsce chętnie odwiedzane przez turystów to wyspa
Sentosa - kiedyś szemrana okolica, potem koszary wojskowe – teraz: wyspa-park rozrywki, z plażami, Universal Studios, Muzeum Figur Woskowych (w byłym wojskowym szpitalu), kolejkami linowymi, szybki monorailem z głównej wyspy Singapuru. Jest dość przyjemnie, zwłaszcza dla dzieciarni, ale nie do końca moja bajka. Plus niestety w trakcie naszej wizyty zakazano kąpieli morskich ze względu na wycieki oleju – i oczywiście wszyscy bardzo karnie się do tego zakazu stosowali.
Jest też kilka parków i rezerwatów, odwiedziłyśmy jeden z nich -
Windsor Nature Park, z którego można dostać się do zawieszono nad koronami drzew
canopy walk - udało się tam zobaczyć trochę dzikiej zwierzyny, w tym kilka ciekawych gadów – jak na herpetologiczną wycieczkę przystało. Może spacer w innych warunkach nie byłby wymagający, ale przy tych temperaturach i wilgotności - każde wzniesienie jest jak Mount Everest, a pot leje się ze wszystkiego i po wszystkim...
(Jest też oczywiście ogród botaniczny – ale ten planujemy odwiedzić przystając w Singapurze w drodze powrotnej).
*
Ale nie samą przyrodą człowiek żyje – i oczywiście nie tylko do Singapur ma do zaoferowania. W warstwie architektonicznej to futurystyczny rozmach z pielęgnowanymi znamionami wieloetnicznej i wielokulturowej przeszłości - i teraźniejszości. Wśród rodowitych singapurczyków ok. 75% ma korzenie chińskie, 15% - malajskie, 7,5% - indyjskie. I choć współczesna społeczna inżynieria dba o to, by nie tworzyły się etniczne getta – w dofinansowanych państwowo mieszkaniach (wynajmowanych przez 80% mieszkańców kraju) są przydziały dla wszystkich etnicznych grup i wyznań – tak historyczna spuścizna obejmuje takie dzielnice jak
Chinatown i
Little India. Zwłaszcza ta pierwsza dzielnica jest warta dłuższego spaceru – gdzie oczy cieszą wycyzelowane
shophouses - kamieniczki ze sklepami na parterze i mieszkaniami na piętrach – z grubsza budowane przez sto lat, od połowy XIX wieku, w pięciu różnych stylach. Koło świątyni tybetańskiego buddyzmu stoi świątynia hinduistyczna, dalej meczet, obok kościół – wszystko w (w przynajmniej powierzchownej), wzorowej zgodzie.
Najlepszą emanacją kulturowego tygla jest oczywiście kuchnia – generalnie głownie pyszna mieszanka dań kuchni chińskiej i malajskiej. Narodowe danie to
rice chicken, niby zwykły kurczak z ryżem – ale tak soczystych i delikatnych piersi z kurczaka to chyba nigdy nie jadłam. Najciekawiej stołować się w popularnych
hawkers centres - food courtach z dziesiątkami stoisk i wspólnymi stołami. Stoły rezerwuje się kładąc na nie paczkę chusteczek – o czym doczytałam dopiero po jakimś czasie, popełniając już oczywiście wcześniej faux pas podebrania czyjegoś miejsca… Takich miejsc w Singapurze są pewnie setki, te najpopularniejsze znajdziecie w Chinatown lub w drodze do niego z Mariny. Pierwsze z nich, piękne
Lau Pa Sat znajduje się w centrum biurowo-biznesowego Downtown – ale w godzinie lunchu zastępy ubranych w garsonki i garnitury pracowników migruje tam na tanie i dobre dania. Miejsce powstało 200 lat temu jako nadmorski targ rybny – widać stąd doskonale, ile Singapur wyrwał już lądu morzu (bo teraz do brzegu jest stąd hoho!) Wieczorem zaś, po 19, królują szaszłyki -
satay, najbardziej oblegane są stanowiska 7 i 8 położonej przy Lau Pa Sat
Satay Street - są faktycznie bardzo dobre, choć z 40 minut trzeba na nie czekać… Jak zaś będziecie w centrum Chinatown polecić można spokojnie
Maxwell Food Court - kurczak i chiar siu z ryżem na stanowisku 93 były wyborne! Tak, zdecydowanie Singapur jest jednym z tych miejsc, których bardzo żałuje się, że ma się tylko jeden żołądek…
----
**Za Reportażem ”Za takie rzeczy chłoszczemy każdego” Aleksandry Wiśniewskiej, opublikowany na łamach ‘Działu Zagranicznego’ (22.04.2024).