Wstęp: Nad ranem na lotnisko taksówka dowiozła nas pustymi ulicami Delhi w jakieś 30 minut – dając nam, wydawało by się, komfortowe 2,5h zapasu przed lotem o 7.00. A jednak – kolejki do odprawy, a potem kontroli bezpieczeństwa były tak wielkie, że musieliśmy się wpychać przy security i prosić ludzi o puszczenie przodem – boarding trwał w najlepsze gdy dobiegliśmy do naszej bramki… Poza tym porannym skokiem ciśnienia lot upłynął spokojnie, choć moja sympatia do narodowego przewoźnika dalej maleje. Rozumiem, że załodze łatwiej jest z uśpionym samolotem, ale przy dziennym locie całkowite zaciemnienie (na które stety-niestety pozwalają Dreamlinery) tylko pogorszyło jet lag, z którym będę borykać się wyjątkowo długo po powrocie…
Dyskusja wyników i wnioski: Trzy tygodnie w Indiach dobiegły końca – w tym czasie odwiedziliśmy ledwie 5 z 28 stanów tego kraju, plus stołeczne terytorium Delhi. Zobaczyliśmy też 13 miejsc listy UNESCO.
Nie będziemy kłamać – ta podróż nas wymęczyła. Indie faktycznie okazały się wymagającym kierunkiem, choć chyba z innych powodów, niż się spodziewałam. Oczywiście jest „brud, smród i ubóstwo” – ale może po wielu azjatyckich, afrykańskich i latynoamerykańskich kierunkach już mnie to (stety-niestety) tak nie szokuje, nie oburza, nie porusza. Męczący był za to zimowy smog Subkontynentu (i to tak na północy, jak i na południu) – na który nie przygotowuje nawet mieszkanie w Krakowie ;) Jeszcze gorszy jest hałas na drogach (przede wszystkim na północy, Kerala była znacznie spokojniejsza) – tak nieustającego i zmasowanego trąbienia nie uświadczyłam w żadnym innym kraju. Na pewno uczucie potęgował fakt, że sporo czasu na ulicach miast spędzaliśmy w tuk tukach, gdzie jest się bardziej wystawionym na te „żywioły” niż gdy porusza się samochodem. Ogólnie swoje dołożyło też tempo zwiedzania – przy krótkim czasie, wielkim kraju, i słabej infrastrukturze, która powoduje, że pokonanie relatywnie niewielkich dystansów (100-200km) zajmowało wiele godzin – niechybnie ten męczący aspekt nieco dominował naszą codzienność. Zaskoczeniem okazał się też standard noclegów – miejsca spełniające nasze dość niskie oczekiwania - ciepłej, bieżącej wody z prysznica i czystej pościeli - spotykaliśmy zwykle płacąc dopiero ok. 150zł/noc/pokój (z pewnymi wyjątkami) – czyli więcej, niż za podobne luksusy płaciłam chociażby w Azji Południowo-Wschodniej (choć może to inflacja ostatnich lat). Kolejną cegiełkę dokładają naciągacze i scammerzy – choć w zasadzie nigdzie nas szczególnie nie wyrolowali, tak ich nachalna obecność sprawia, że człowiek robi się bardzo podejrzliwy, nieufny – i zamyka się na ludzi, a przecież Indie pełne są zwykłych, życzliwych i ciekawych nas osób…
Przy tym wszystkim Indie były jednak dokładnie tak kolorowe, egzotyczne, magiczne duchowe, piękne zabytkami, smaczne różnorodną kuchnią – i po prostu wyjątkowe – jak miałam nadzieję, że będą. Nie mogłabym wyobrazić sobie swojego „podróżniczego resume” bez podróży do Indii – i dalej zostało tu wiele miejsc, które chciałabym jeszcze zobaczyć (choć pewnie nie szybciej, niż za kilka lat…) – jak chociażby Mumbaj i środkowo-wschodnie Indie, czy północ - z Pendżabem, Kaszmirem i tybetańskim Ladakhiem. Moi towarzysze podróży jednak do Indii wracać nie mają zamiaru – więc będę chyba musiała znaleźć jakichś innych kompanów do takiej wycieczki ;)
Na koniec chciałabym podziękować serdecznie wszystkim śledzącym i komentującym relację, i życzyć Wam wspaniałego 2024 roku!