Wstęp: W Wigilijne przedpołudnie, nasz opóźniony o niemal 3h pociąg z Khajuraho w końcu – po 15h podróży - wtacza się na znany nam z
początku naszej indyjskiej przygody dworzec New Delhi. Stąd mamy na piechotę 5 minut do hostelu – i tym razem nie jest to rozczarowanie (choć ceny są również bardziej „hotelowe” niż budżetowe, ale trzeba wziąć pod uwagę „faktor Delhi” – gdzie noclegi są wyraźnie droższe niż w reszcie kraju). Rzucamy bagaże i nie tracąc już więcej czasu ruszamy zwiedzać
Stare Delhi, dawny Shahjahanabad…
Cel: Stolica Indii: jej trzy miejsca z listy UNESCO (Kutb Minar, Grobowiec Humajuna i Czerwony Fort), wigilijna kolacja oraz ostatnie pamiątki…
Materiały i metody:*Przejazd z Khajuraho do Delhi nocnym pociągiem: klasa AC2, 666km (kupowane ze sporym wyprzedzeniem): 1504 INR/os.
*Bilety wstępu: Jama Masjid – 300 INR (plus kazali nam wypożyczyć jakąś podomkę na nasze bezbożne spodnie – choć inne kobiety spokojnie mogły być w jeansach… Ale 100 INR się należy…). | Czerwony Fort – 600 INR. | Kutb Minar – 600 INR gotówką/550 INR przy płatności kartą | Grobowiec Humajuna – 600 INR.
*Nocleg: Zostel Delhi (5 Arakashan Road) – 3700 INR prywatny pokój 2os/noc (bez okna, choć to o dziwo wcale nie przeszkadzało…). Dzielnica Paharganj – backpackerska i dogodnie położona naprzeciw dworca New Delhi, choć generalnie nie polecana ze względu na tłok i hałas. Południowe New Delhi uchodzi za dużo przyjemniejsze miejsce na pobyt. Decydujemy się jednak zostać tutaj, bo czasu nie mamy tak wiele, a to jest centralne położenie, łatwo zostawić bagaż wysiadając rano z na dworcu, a sieć Zosteli ma dość dobrą renomę w Indiach.
*Transport w mieście: metro (w zależności od dystansu) – 10-40 INR. Tuk tuki raczej nigdzie nas nie zabiorą za mniej niż 100 INR (przynajmniej przy grupie trzech osób), a dłuższe przejazdy/przejazdy po zakorkowanych, wąskich uliczkach Old Delhi to nawet kilkaset INR - zwłaszcza, jak wyczują zmęczenie w swoich „ofiarach” – bo określenie „klient” jako nie licuje z realiami relacji między (białym) turystą a tuk-tukarzem…
*Taksówka nad ranem na lotnisko (zamówiona przez hostel) – 700 INR.
*Jedzenie: W dzielnicy „muzułmańskiej” – w uliczce prowadzącej na południe od meczetu Jama Masjid- odradzamy rozsławiony Karim’s (jedzenie co najwyżej przeciętne, serwis okropny, ceny wysokie), za to polecamy wspaniałe Aslam Chicken, kawałek dalej – ich
butter chicken jest legendarny, i faktycznie pyszny. | Chandni Chowk – Natraj Dahi Bhalla corner – dobry street food | Connaught Place – Zaffran, droga restauracja z dobrą kuchnią północno-indyjską.
*Waluta: rupia indyjska, INR. 1000 INR = ±50 PLN.
Przebieg: Początki dzisiejszej mega-metropolii Delhi są osadzone w micie – pierwsze z serii budowanych koło siebie i na sobie miast opiewa już starożytny indyjski epos Mahabharata. Z większą pewnością można mówić o mieście założony w pierwszej połowie VIII w. przez hinduskich Radźputów. Od XIII do połowy XIX wieku było (z pewnymi przerwami) centrum wielkich, muzułmańskich Imperiów: Sułtanatu Delhijskiego i Imperium Wielkich Mogołów – i to z tego okresu pochodzą jego trzy, UNESCOwe wpisy – które w ciągu dwóch ostatnich dni wyjazdu planujemy zobaczyć.
Brytyjczycy, jako kolejni już władcy, i podobnie jak wszyscy poprzedni, burzyli resztki popadającej w ruinę tkanki miasta by postawiali swoje
Nowe Delhi. W 1911 roku Jerzy V ogłosił, że przeniesiona zostanie tu z Kalkuty kolonialna stolica Indii Brytyjskich. Uciekali tym samym od buntujących się i snujących antyimperialne fantazje Bengalczyków, z nadzieją, że powrót do stolicy Wielkich Mogołów rozbudzi entuzjazm i dumę Indusów. Na budowie nowej stolicy wzbogacili się jej budowniczy – pokolenie przedsiębiorców budowalnych, obrotnej arystokracji „nowych pieniędzy”, umiejętnie załatwiającej lukratywne kontrakty z brytyjskim establishmentem.
Kolejny okres boomu przyszedł z zamętem czasu Podziału – kiedy masy traciły, ale niektórzy się właśnie bogacili. Na zagrabieniu pouchodźczego mienia, na wyjątkowo „szczęśliwych” transakcjach w przededniu zdarzeń - gdy koneksje dawały im wgląd w rychłą przyszłość. Wtedy miasto przeszło wyraźną, tożsamościową transformację, wywołaną olbrzymim napływem Pendżabczyków - głośnych, przedsiębiorczy, napastliwych. Szybko wyrugowali w większości mogolskie, sufickie elity mówiące w urdu (dzisiaj stosowanym w Pakistanie). Jak pisze cytowany wielokrotnie Dasgupta:
"Bardziej niż cokolwiek innego właśnie Podział - przez swoich wygranych i przegranych, przez kulturę tych, którzy przyszli i przez brak tych, którzy odeszli - odcisnął się piętnem na zjawisku, które rozpoznajemy jako współczesną kulturę Delhi. Współczesne miasto zrodziło się z urazu na olbrzymią skalę, a jego kultura jest kulturą straumatyzowaną".Następna trauma przyszła w roku 1984. Po szturmie na sikhijską Złotą Świątynię w Pendżabie (by pojmać ukrywającego się tam separatystę pendżabskiego), zleceniodawczynię ataku - ówczesną premier Indii, córkę Neru – Indirę Gandhi, – zastrzelili jej właśni, sikhijscy ochroniarze. To wywołało szał zabijania delhijskich Sikhów przez hinduskich sąsiadów, na skalę porównywalną z okrucieństwem okresu Podziału – w ciągu czterech dni zginęło kilkanaście tysięcy osób.
”Rozlew krwi najwyraźniej nie skończył się wraz z uzyskaniem niepodległości. I tym razem nie można go było zwalić na Brytyjczyków ani na Pakistańczyków, ani nawet na jakiegoś wewnętrznego wroga. Od wieków tkwił w istocie miasta”.I faktycznie, jest w tym mieście coś brutalnego i nieprzystępnego. Stara część jest ciasna, głośna, brudna i męcząca; nowa jest co prawda zieleńsza, elegantsza - ale też wcale nie kusi, by spędzać w niej czas. Dystanse są wielkie, i nawet nowoczesne i puste metro (biedni są zbyt biedni, by z niego korzystać, nieco bogatsi za punkt honoru stawiają sobie posiadanie możliwie największego auta) w zasadzie tylko częściowo pomaga je pokonywać. Stacje metra są zwykle i tak oddalone o kilometr lub kilkaset metrów od poszczególnych atrakcji, i dystans ten raczej pokonuje się tuk tukiem – bo chodniki (jeśli są) rzadko nadają się do chodzenia. Częściej ich nie ma, a i tak na ulicach panuje straszny hałas nieustępliwych klaksonów, więc generalnie chce się z tych ulic jak najszybciej ewakuować…
*
Ulice otaczające
Jama Masjid - Wielki Meczet Piątkowy, są dość typowym przykładem miejskiej tkanki Starego Delhi. Jeden, wielki targ, na każdej uliczce się coś sprzedaje, ciągną się sklepy z wyrobami papierniczymi, z metalowymi śrubkami i kranami, z rurkami i spłuczkami, z bajecznie wyszywanymi sukniami ślubnymi. Jest bardzo tłoczno i generalnie brzydko, pełno riksz motorowych i rowerowych, tuk tuków i innych pojazdów starających się - tak nieskutecznie jak nieustępliwie - trąbieniem poruszyć zakorkowaną plątaninę wąskich, obwieszonych girlandami kabli ulic. Czasem nie tylko nie da się przejechać, nie da się nawet przejść – i stoi się tak w potrzasku - okrakiem nad ulicznym rynsztokiem, między trąbiącymi tuk tukami, przeciskając się przed siebie - starając nie nadepnąć na jakiegoś skundlonego psa, i nie dać wcisnąć napierającemu w przeciwnych kierunkach tłumowi na rząd facetów sikających do przyściennych, otwartych pisuarów… To też jedyne miejsce, gdzie zaczepiają nas – i to dość nieprzyjemnie – żebrzące dzieci...
Sam Meczet Piątkowy góruje nad okolicą, unosi się nad tym całym chaosem – choć sam jest nie mniej tłoczny niż ulice poniżej. Wzniesiony w drugiej połowie XVII w., przez fundatora samego Taj Mahal – w charakterystycznym, Mogolskim stylu – ze ścianami z czerwonego piaskowca i wielkimi, białymi, cebulastymi kopułami. Choć widać stąd już
Czerwony Fort, Lal Qil'ah -nie mamy siły przedzierać się przez morze ludzi tłoczących się na targowej ulicy na wschód od Meczetu – do pierwszego, delhijskiego stanowiska ujętego na liście UNESCO dojeżdżamy więc tuk tukiem. Znowu tłumy – nie wiemy, czy to specyfika Delhi, czy świątecznego okresu – tutaj też ponoć jest teraz wolne.
Sam Fort robi wielkie wrażenie z zewnątrz, lecz nieco rozczarowuje w środku – ten w
Agrze był zdecydowanie piękniejszy. Niewiele z mogolskiej zabudowy się zachowało, Brytyjczycy wykorzystywali miejsce jako kwaterę armii – stawiając swoje baraki i rozbierając co nie było potrzebne. Reszta jest pusta, odgrodzona, niedostępna. Niemniej, to właśnie to miejsce zyskało szczególną symbolikę w najnowszej historii Indii (widnieje nawet na nowym, pięćsetrupijnym banknocie) – to na jego głównej bramie Lahore, pierwszy minister Indii – Nehru, w dniu uzyskania niepodległości zawiesił indyjską flagę.
*
Dzień kończymy, jak wypada 24 grudnia– nieco bardziej uroczystą kolacją w eleganckiej restauracji przy Connaught Place. Zamiast opłatkiem łamiemy się
papadem - cienkim i chrupkim plackiem z mąki z różnego rodzaju strączków; zamiast karpia i uszek – kurczak w maśle i szaszłyk tikka; zamiast kompotu z suszu – mango lassi.
Namaste!*
Kolejny dzień zaczynamy od
Kutb Minar, rozległego stanowiska archeologicznego na południu miasta - z charakterystycznym, ponad 70-metrowym minaretem – pozostałością pierwszego meczetu Indii. Budowę inicjować miał pierwszy sułtan Delhi na przełomie XII i XII w. Wśród ruin pięknie wycyzelowanych łuków i krużganków, strzelista wieża minaretu jest tym bardziej imponująca – przez wieki służyła jako swoisty pomnik zwycięstwa nowej wiary. Chciano zbudować drugi minaret, dwukrotnie wyższy - ale po śmierci pomysłodawcy budowę poniechano – teraz stoi kilkanaście metrów niewykończonego cokołu o imponującej średnicy… Miejsce jest wyjątkowo spokojne i przyjemne – jak zresztą wszystkie, zwykle rozległe tereny indyjskich zabytków. Wysprzątane, wypielęgnowane, zielone i ciche – a jednak da się…
Z zamiarem realizacji planów pamiątkowych udajemy się na
Targ Dilli Haat - miejsce jawnie turystyczne (jest nawet bilet wstępu, 100 INR!), które jednak w zorganizowanym i spokojnym otoczeniu zbiera rękodzieło, tekstylia, grafiki i inne pamiątki z całych Indii. Jest tam też drożej niż w innych miejscach, i sprzedawcy są mniej skorzy do targowania – ale dla zapominalskich może to być jakiś ratunek…
Dzień szybko ucieka, więc ruszamy do
Grobowca Humajuna - rozległy, otoczony murem teren, którego centrum zajmuje symetryczny i okazały budynek, przypominający bardziej pałac niż mauzoleum. Jego główny „lokator” się już u nas pojawił - waleczny władca z dynastii Wielkich Mogołów, który (według legendy) zginął w zupełnie niefrasobliwy, jeśli nie ironiczny sposób – w wieku ledwie 48 lat miał spaść ze schodów we własnym pałacu, klękając gwałtownie usłyszawszy wezwanie do modlitwy…
Nie starcza już niestety czasu (na i tak zamkniętą tego dnia) bahaistyczną świątynię Lotosu, za to zatrzymujemy się jeszcze przy
Bramie Indii - zbudowanemu przez Brytyjczyków łukowi upamiętniającemu indyjskich żołnierzy poległych w I wojnie światowej i na wojnach z Afganistanem. Od ludzi jest tu czarno, ulicy przejść się praktycznie nie da w skończonym czasie – więc po szybkim zdjęciu ewakuujemy się na ostatnie zakupy w Starym Delhi – pozostałe rupie przepuszczamy głównie na naczynia i przyprawy. Ostatni rzut oka na miasto z wysokości tarasu na dachu hostelu. Pełny księżyc stoi wysoko nad głowami, świąteczny grzaniec – i pora wracać do domu!