Ten dzień zapisze się w historii moich podróży jako jeden z najgorszych pod względem widokowym, a przynajmniej – o najgorszym stosunku tego, co mieliśmy zobaczyć, to tego, co było widać… Bo choć mówi się, że Skye jest miejscem które równie pięknie wygląda w dni słoneczne jak i pochmurne – tak w dni mgliste i nisko zawieszonych chmur po prostu… nie wygląda wcale.
Rankiem, z kiepskimi przeczuciami, wróciliśmy pod odpuszczone poprzedniego dnia wzgórze z kolumną skalną Old Man of Storr, by w miejscu, gdzie powinna się ona znajdować, nie zobaczyć zupełnie nic. Było to rozczarowanie na miarę Wielkiego Smutku
z Bromow Indonezji. Sprawa wyglądała dość beznadziejnie, więc ruszyliśmy na zachodni kraniec wyspy, gdzie na wysuniętym cypelku mości się samotna latarnia morska. Miałam nadzieję, że może od morza coś te uporczywe chmury przegoni…
Droga zajęła nam ponad godzinę – Skye nie jest wcale taką małą wyspą. Choć momentami przez chmury nawet przeświecało słońce, im bliżej celu, tym bardziej roztaczał się przed nami widok na mleczne nic. Gdy stanęliśmy nad wysokim klifem
Nest Point ledwo było widać zarys rozciągającego się w dole półwyspu – byliśmy dokładnie w linii chmur. Wąska ścieżka prowadziła w dół, gdzie widoczność była nieco lepsza, ale bardzo temu daleko do panoramy, która się przed Wami roztoczy jak wyszukacie do miejsce w Googlu… Nieśmiało ruszyliśmy do charakterystycznej, biało-żółtej latarni, która od ponad wieku wskazuje drogę żeglarzom – ma być widoczna z odległości kilkunastu mil morskich, my z początku nie widzieliśmy jej będąc 50 metrów przed nią…
Ale przynajmniej jeszcze nie padało! Ruszyliśmy na południe, bo nasz czas na Skye powoli dobiegał końca. Postój na lunch, i gdzieś w połowie dalszej drogi solidna ulewa. Dlatego też w kolejnym punkcie przeczekaliśmy z pół godziny w samochodzie, nim odważyliśmy się z niego wypełznąć.
Fairy Pools to w zasadzie rzeka płynąca szeroką doliną Glen Brittle, w amfiteatrze górskiego pasma Cullin. Choć na zdjęciach wyglądała na niewielkie kaskady wodospadów, w rzeczywistości robi wrażenie, a byłoby ono jeszcze większe, gdyby było widać owe szczyty stanowiące ich tło… I choć deszcz zelżał, zacinał praktycznie poziomo, więc w drodze do wodospadów zmoczyło nam równo prawy bok ciała, zaś w drodze powrotnej, do kompletu, lewy. Tak po raz kolejny byliśmy przemoczeni do bielizny, i nie wiem jakim cudem się po tym wszystkim nie pochorowaliśmy…
Ponad godzina drogi dzieli nas jeszcze od położonego na za południowo-zachodnim krańcu wyspy Armadale, skąd odchodzą promy na stały ląd. Ze względu na dalszą trasę ta opcja była dla nas bardziej korzystna niż powrót mostem (tak kolejnego dnia będziemy mijać po drodze bajkowy Wiadukt Glenfinnan). Załadowaliśmy dzielną Corsę na statek, a kapryśna Skye ginęła za plecami we mgle…
Nie będę udawać – zostawiła w sercu wielki niedosyt, po cichu liczę, że uda mi się jeszcze kogoś z zaplanowanych gości namówić na kolejny wypad w tę stronę… Choć gwarancji pogody nie ma i nie będzie – Mama tydzień wcześniej miała tutaj idealne warunki i ani kropli deszczu, my przemokliśmy dwa razy do majtek i nie zobaczyliśmy połowy miejsc ze względu na gęstą mgłę i niskie chmury. Jeśli więc kiedyś się tu wybierzecie, i to, na czym Wam zależy to widoki (a jest to zasadniczy powód, dla którego odwiedza się Skye…), a także możecie sobie na to pozwolić – dodajcie do pierwotnego planu ekstra dzień, lub choćby pół… Da Wam to jakieś pole manewru, a jeśli wszystko będzie idealnie - to jest tu jeszcze sporo ciekawych miejsc - nieopodal Quaring turyści chwalą Fairy Glen, w drodze do Nest Point można zatrzymać się w zamku Dunvegan, a bardziej na południu zwiedzić jedyną destylarnię na Skye – Talisker… Nudzić się nie będziecie!
*
A to jeszcze nie był koniec emocji tego dnia… Po przypłynięciu do Mallaig zatrzymaliśmy się na szybkie zakupy i wciąż przemoczeni, czym prędzej ruszyliśmy w stronę naszego noclegu. Region ten, choć szalenie turystycznie popularny, ma małą i drogą bazę noclegową. Koniec końców zarezerwowałam coś, co zwie się tu „Pod” – kapsuła, a jest to bardziej lub mniej prymitywny domek letniskowy. Glamping (
glamour +
camping) po Szkocku. Niedaleko Lochailort, z eleganckim widokiem na morze, przy trasie A830, ale żadnych domów w promieniu kilkunastu kilometrów - tylko dwie, niewielkie chatki i towarzysząca im łazienka. Nie ma zasięgu telefonu ani Internetu, nie ma wifi, prąd z paneli słonecznych (a więc tylko na słabą żarówkę i USB, nie było typowych gniazdek), ogrzewanie gazową kozą - a więc bardziej camping niż glamour, ale ma to swój klimat. Skrzyneczka z kluczykiem, gospodarze wysłali wcześniej kod do jej otwarcia. Cały czas padało, Michał czekał w aucie a ja miałam otworzyć domek. I otworzyłam. A potem zatrzasnęłam klucz w środku… To była chwila grozy… Nic w około, przemoczeni, bez zasięgu, niedzielny wieczór. Prawie z piskiem open ruszyliśmy w poszukiwaniu sieci, modląc się, by gospodarze tej „kapsuły” mieli pod ręką telefon… Nie odbierali, jednak po chwili przyszła odpowiedź na wysłaną wiadomość na bookingu – do pół godziny ktoś miał przyjechać z odsieczą i kluczykiem – uff…. Dopiero ciepły prysznic i butelka wina przywróciły mi spokój ducha…
Informacje praktyczne:*Parkingi – główny parking przy Fairy Pools - 6£, kawałek na północ jest drugi, darmowy parking (ale jest to kawałek spaceru – przy lepszej pogodzie sensowna opcja).
*Prom Armadale-Mallaig: auto: £10.65, pasażer: 3.20£ (8.50 os). Wypłynęliśmy o 18.15, podróż trwa ok. 45 min. Dziennie kursuje kilka-kilkanaście promów, aktualny rozkład na stronie
www Calmac Ferries/
*Nocleg: Wizard Pods Loch nan Uamh, Lochailort, Lochailort, PH38 4NA, Wielka Brytania – 95£.