Wstęp: Nasz powrotny lot był dopiero koło 22, co dawało nam w zasadzie pełny dzień na zwiedzanie ostatnich atrakcji CDMX. Jednak tego dnia nic nie poszło po mojej myśli… Po pierwsze – chyba to już tradycja, - że na każą podróż dłuższą niż 2 tygodnie muszę mieć przynajmniej jeden istotny epizod jelitowy… Cóż za pech, 20 dni jedzenia ulicznych taco i ogólnie stołowania się w miejscach, gdzie standardy higieniczne często można by uznać za luźne, mówiąc oględnie – a na te ostatnie godziny załatwił mnie… wegański burger w hispterskiej knajpce Roma Norte. Nie wiem co tam robiło za odpowiednik mięsa, może jakaś fasola z grzybami przemielona, coś tak mi fatalnie siadło na żołądku (reszta konsumujących bez szwanku), że goniło mnie pół nocy i całe przedpołudnie na dwie strony. A to nawet nie była najgorsza część tego dnia…
Cel: Południe CDMX i powrót do domu.
Materiały i metody: *Przejazdy Uberem: Roma- Coyoacán: 100-140 MXN, Coyoacán -Kampus UNAM: 100 MXN, Roma-Lotnisko:130 MXN.
*Waluta: Peso meksykańskie, MXN = ok. 0,20 PLN, 1 PLN = 5 MXN
Przebieg: Od początku planowałam poświęcić ten dzień na południowe dzielnice, które nigdy nie były po drodze przy zwiedzaniu reszty miasta. Jednym z kluczowych punktów miała być wizyta w dzielnicy
Coyoacán i w
Casa Azul, domu-muzeum Fridy Khalo. Oczywiście czytałam, że warto bilety rezerwować z wyprzedzeniem, i jeszcze przed podróżą, a także w pierwszych dniach w Meksyku patrzyłam na stronę rezerwacyjną, żeby oszacować ile wcześniej taka rezerwacja jest potrzebna. Wtedy nie było problemu z kupieniem biletów na kolejny dzień, nawet, jeśli wypadał w weekend – więc sprawę zostawiłam na koniec, gdy będziemy mieć jasny obraz czasu do zagospodarowania w CDMX. Gdy jednak zabrałam się do rezerwacji biletów – na nasze ostatnie dwa dni w stolicy wszystkie absolutnie były wyprzedane… Nie wiem, co się tu stało, może patrzyłam w szczycie covidowej fali, i obłożenie było mniejsze, może w ten weekend coś się działo, co spowodowało większe zainteresowanie… Ale tego muzeum nie zobaczyliśmy.
Ciężko mi było się pogodzić z tym zawinionym rozczarowaniem; ze wszystkich muzeów miasta Meksyk to jedno nie było zamknięte przed naszym przyjazdem, i co do jego jednego byłam pewna, że je zobaczę - a wyszło zupełnie na odwrót. Niestety, mimo (a może właśnie przez to…), że w Mieście Meksyk spędziliśmy sumarycznie całkiem sporo czasu, to nie mieliśmy szczęścia do dzieł legendarnej, artystycznej
power couple Meksyku. Poza wtopą z Casa Azul nie zobaczyliśmy słynnych murali Diego Rivery w Pałacu Prezydenckim (zakaz zwiedzania bo covid), nie zobaczyliśmy Museo Mural Diego Rivera z jednym, ale słynnym muralem (położone za zachodniej flance Alameda Central, było tyle razy blisko, ale za każdym razem coś nas odciągało), nie poszliśmy też do Museo Casa Estudio Diego Rivera y Frida Kahlo w dzielnicy San Angel (nie wiem czemu na to nie wpadłam, jak plan z Casa Azul zbankrutował - to już zrzucę na karb zaćmienia jelitowymi ekscesami…).
*
Co w takim razie udało się zobaczyć? Trafiliśmy ostatecznie do zielonej i uroczej dzielnicy Coyoacán (mama trochę wcześniej, my trochę później – kiedy drugi stoperan pozwolił mi się już bezpiecznie oddalać od toalety…), której nazwa z nauhatl oznacza
Miejsce kojotów. Kiedyś znajdowała się tu osada pamiętająca czasy sprzed konkwisty - leżała nad brzegiem jeziora Texcoco, tego na którego centrum zajmowało wzniesione na sztucznych wyspach, stołeczne Tenochtitlan. Kolonialne początki Coyoacán sięgają pierwszych lat podboju, kiedy konkwistadorzy założyli tu swoje centrum dowodzenia i pierwszą stolicę Nowej Hiszpanii. Jako odrębne miasteczko trwało do połowy XIX w. – później wchłonęła je wciąż rosnąca, żarłoczna stolica Ciudad de Mexico. Mimo to, miejscu udało się zachować taki małomiasteczkowy charakter, sporo tu placyków, wąskich, brukowanych uliczek, zielonych parków, niskiej, kolorowej, kolonialnej zabudowy – miejsce jest na prawdę urocze i nie dziwi, że w weekendy jest szalenie popularne wśród samych
Chilangos (slangowe określenie na mieszkańców stolicy).
Na koniec ruszyliśmy jeszcze do
Ciudad Universitaria, głównego kampusu UNAM, Narodowego Uniwersytetu Autonomicznego Meksyku. Jest największym uniwersytetem w Ameryce Łacińskiej (ponad 300 tys. studentów), i początki niektórych fakultetów wchodzących w jego skład sięgają 1551 i założonego przez króla Hiszpanii
Real y Pontificia Universidad de México, pierwszego Uniwersytetu Ameryki Północnej (Harvard założono 80 lat później!). Jednak kampus, który przybyliśmy zobaczyć jest znacznie młodszy, budowano go w latach 50. XX wieku. Było to wtedy największe przedsięwzięcie budowlane w Meksyku od czasu Azteków, a nowoczesny i wizjonerski projekt, uzupełniony muralami i mozaikami m.in. Diego Rivery i Davida Alfaro Siqueirosa, doceniła w 2007 komisja UNESCO, wpisując kampus na swoją listę. Najbardziej charakterystyczny budynek to Biblioteka Centralna, cała pokryta nawiązującą do sztuki Tolteków i Majów mozaiką. Teren nad którym góruje jest to faktycznie spory, uporządkowany, zielony, otwarty - bardzo przyjemny. W to niedzielne popołudnie był też pełen ludzi – siedzących grupkach na trawie, spacerujących z pieskami, grających w piłkę, czy pozujących z dumnymi rodzicami w absolwenckich togach…
Dyskusja wyników: I tak zakończyła się nasza 3 tygodniowa podróż, w której zobaczyliśmy tak wiele, tak różnych miejsc (choć nie wszystko co zamierzałam lub nie w takim wymiarze - pewne plany zostały pokrzyżowane, głównie przez pogodę lub covidowe obostrzenia, ale też – jak pokazuje ten wpis –moje gapiostwo i słabe kiszki). Udało się zachować balans między kolonialnymi starówkami, prekolumbijskimi ruinami i przyrodą – dzięki czemu nic nam się nie znudziło ani nie przejadło (może poza tortillami, pod sam koniec… ;)). Odwiedziliśmy Dystrykt Federalny z CDMX i 10 z 31 stanów Meksyku oraz 10 z 35 miejsc znajdujących się na liście UNESCO. Jak widać, sporo nam jeszcze zostało do zobaczenia - ale mam takie silne przeświadczenie, że moja historia z Meksykiem jeszcze nie dobiegła końca, i że jeszcze tu wrócę. Może nie za szybko - w końcu na świecie jest tyle miejsc, które czekają na zobaczenie, ale Meksyk znalazł się u mnie na tej szczególnej liście państw, obok np. Brazylii, Chin czy USA, po których zdecydowanie zamierzam zrobić drugą rundę!
Kończąc moją relację z Meksyku powinnam jeszcze wspomnieć o bezpieczeństwie zwiedzania tego kraju na własną rękę. W końcu te wszystkie statystyki, które lokują wiele z najniebezpieczniejszych miast świata właśnie w tym kraju nie są wyssane z palca. Przemoc związana z walkami ganków narkotykowym, przemytem narkotyków ale i parszywymi sposobami żerowania na ludziach migrujących do USA jest faktem. Ale – i powtórzę to, co mówili już inni przede mną – nie odbija się to w zasadzie w żaden sposób na turystach, którzy generalnie trzymają się swoich utartych szlaków gringo. Ta przemoc jest w dużej mierze ograniczona do pewnych miast (zwłaszcza bliżej granicy z USA, lub na szlaku przerzutu ludzi i narkotyków z innych krajów Ameryki Środkowej tamże), do pewnych dzielnic, do pewnych ulic – które i tak nie leżą na turystycznej marszrucie, i nawet przypadkiem trudno byłoby się tam zapuścić. Oczywiście zdarzy się sytuacja, że jakiś turysta oberwie rykoszetem na plaży w Cancun lub w Tulum (było w ostatnim czasie kilka takich medialnych przypadków), ale to wyjątki potwierdzające regułę, a prawdopodobieństwo ucierpienia w ich wyniku podczas wakacji w Meksyku porównałabym do prawdopodobieństwa zginięcia w ataku terrorystycznym w Paryżu lub Londynie. Są też kradzieże kieszonkowe (komuś coś zabrano na plaży, komuś w nocnym autobusie) – ale to zdarza się w każdym turystycznym miejscu. My, podróżując sporo metrem w CDMX, kilkoma nocnymi autobusami, dużo na piechotę w różnych miastach, chodząc też po nich wieczorami – z dokumentami, z telefonami (często w dłoniach – szukając drogi na mapach albo zamawiając Ubera), ze sporym Nikonem, - ani razu nie czuliśmy się jakkolwiek zagrożeni, nic nam nie ukradziono, nic nam nie zginęło, nikt od nas nie wyłudzał żadnej łapówki (choć pewnie to wyglądałoby inaczej, gdybyśmy jeździli wypożyczonym samochodem…), nie mieliśmy żadnych tego typu problemów ani nawet sytuacji, która mogłaby wyglądać jakkolwiek szemranie. Ogólnie, jeśli tylko zna się choć trochę hiszpański, podróżowanie po Meksyku jest proste, przyjemne i bezproblemowe - nawet jeśli nie tak tanie, jak bym to sobie wyobrażała…