Wstęp: Delta Mekongu to żyzne 40 000 km kwadratowych, zajmujących praktycznie całe południe Wietnamu. Podstawa ekonomii to oczywiście uprawy i rybołówstwo, choć w regionie znajduje się również jedno z największych miast kraju (Can Tho) i sporo fabryczek zajmujących się m.in. przetwórstwem plonów i połowów. Poważna eksploracja terenu zajęłaby z pewnością kilka dni, jednak dziesiątki agencji turystycznych w Ho Chi Minh wychodzi naprzeciw zabieganym podróżnikom oferując rozmaite wycieczki, od jednodniowych za kilka dolarów, po kilkudniowe eko-pobytu. Przyznam się bez bicia – chciałam rzucić okien na te wyjątkowe tereny, chciałam zobaczyć te wąskie kanały ocienione wachlarzami charakterystycznych palm krzaczastych – ale nie chciałam poświęcać na to kilku dni w tej dość napiętej podróży… Tak więc skusiliśmy się na jedną z tych śmiesznie tanich wycieczek…
Cel: Zobaczyć choćby kawałek ekosystemu Delty Mekongu.
Materiały i metody: Zorganizowane wycieczki jednodniowe to wydatek ok. 8$, choć później widziałam nawet oferty za 150 000 VND.
Przebieg: Ale jak wiadomo – w życiu nie ma nic za darmo, nie ma czegoś takiego jak „darmowy lunch”, a całodniowa wycieczka za 30 PLN ma w sobie haczyk. Tturyści muszą zapłacić swoim czasem, spędzanym w dużej mierze w miejscach, w których coś starają się nam sprzedać…
Pierwsza miała być fabryka przetwarzająca kokosy – jak się okazało, była to także fabryka zajmująca się produkcją rzeczy z włókien bambusowych. Jeśli wyobrażacie sobie niewielką manufakturę w chatynkach krytych strzechą – nic bardziej mylnego. Duży gmach, w środku wszystko w kafelkach, jasne oświetlenie. Kolejne grupy prowadzone są do małych salek, gdzie muszą uczestniczyć w pokazie różnych cudowności – magiczne ścierki i ręczniki z włókien bambusowych, skarpetki i bielizna, szale wiązane na tysiąc sposobów, olejki i mydełka z kokosa, itd., itp. Pewnie by nas to bardziej irytowało, ale w sumie nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy, więc bardziej nas to śmieszyło. Ale metoda sprzedaży bezpośredniej ma się dobrze, poza nami praktycznie wszyscy wyszli z siatkami zakupów…
Potem faktycznie wchodzimy na łódź w miejscowości My Tho, gdzie zresztą udaje się większość jednodniowych wycieczek. Ostawia ona zwykle turystów na jedną z wysp na Mekongu o mitycznych nazwach – Wyspa Jednorożca, Feniksa itd. Mimo ładnej pogody światło przebija się przez dziwną mgłę, niebo jest szare, odbija się w szaroburych wodach Mekongu.
Na jednej z wysepek kontynuujemy pokazy. Każdemu towarzyszy poczęstunek – a tu herbatka z miodem z lokalnych pasiek, tam owoce i występ miaukliwych pieśniarek, tu fabryka cukierków kokosowych z degustacją – jest to średnio ciekawe, ale też nie bardzo uciążliwe. Kilkadziesiąt metrów spływu wąskim kanałem ocienionym palami (jest!), kobiety w stożkowych kapeluszach napastliwie nas pod koniec szturchają „tip, tip!”. Kolejny rejsik nieco szerszym kanałem – liście palm krzaczastymi (a dokładniej - Nipy krzewinkowej,
Nypa fruticans) są naprawdę super, grube pnie wyrastają tuż z podmokłych brzegów i strzelają kilka metrów w górę. Na koniec lunch – prosty, ale przyzwoity, powrót na główny ląd i wizyta w pagodzie Vinh Trang, łączącej typowe rozwiązania azjatyckie z europejskimi naleciałościami, i dodanymi w ostatnich latach wielgaśnymi posągami Buddy…
Faktycznie zajęło to nam cały dzień, po 17 wracamy do Ho Chi Minh. Czy bardzo ubogaciło to moje życie czy ten wyjazd? Nie sądzę, spokojnie bez takiej wycieczki można się obejść. Ale krzywda nam się nie działa, miałam swoje palmy (i mam też swoje fotografie tychże palm ;)), i było nie było – sami byśmy sobie dnia tak rozmaicie nie zorganizowali za 30 złotych ;)