Wstęp: Efektem ubocznym wczesnego przyjazdu pociągiem do nowego miasta jest wczesne rozpoczynanie zwiedzania – rzecz, do której niezwykle trudno jest mi się zmusić w innych warunkach… Jesteśmy już mocno zaprawieni w bojach, więc ruch drogowy nie robi na nas aż takiego wrażenia – przechodzimy dzielnie przez ulicę, patrząc głęboko w dziesiątki oczu na skuterach. Spokojnie, miarowo przed siebie, a skutery opływają nas jakby były wodą, a ulica rwącą rzeką. To końcówka naszego Wietnamu, więc kolekcjonujemy ostatnie smaki, banh mi rano, wieczór, we dnie w nocy, kawa parzona w specjalnych zaparzaczach, po sajgońsku podawana z lodem, no i pominiętą przez moją żołądkową niedyspozycję w Ha Noi
bún chả - grillowane kawałki mięsa w sosie, podane z ryżowymi, cienkimi noodlami i masą zieleniny – dobrze zrobione jest wyborne!
Cel: Ho Chi Minh – czyli dawny
Sajgon - zresztą krótsza nazwa całkiem chętnie używana jest dalej przez miejscowych.
Materiały i metody: *Nocleg: Pioneer Hotel, 40/6 Bui Vien, District 1 – 300 000 VND/noc pokój z łazienką i AC - Bui Vien to taka Khao San Road Sajgonu, i choć łatwo tam wszystko załatwić i dość blisko jest do centrum – zdecydowanie nie polecamy spania przy tej ulicy. Łomot imprez słychać było do późnych godzin nocnych… *Bilety wstępu: Muzeum Pozostałości Wojennych – 40 000 VND; Pałac Reunifikacji (Pałac Niepodległości) – 40 000 VND. *Jedzenie: dobre pho, bardziej przeciętna bun cha: Phở Thìn - 108 Lê Thị Hồng Gấm (40-50 000 VND); b. dobra bun cha (ale porcje dość małe): Bún Chả 145 - 145 Bùi Viện (50 000 VND); b. dobre banh mi: Bánh Mì 37 Nguyễn Trãi - 37 Nguyễn Trãi (późno się otwiera – po 17.00, i wg googla szybko zamyka; 22 000 VND).
*Waluta: Đồng, VND; 1 PLN = +- 6 000 VND.
Przebieg: Ho Chi Minh nie ma tak fascynującego charakteru co Stare Miasto Ha Noi, ale w centrum jest sporo zieleni, kilka ładnie restaurowanych, kolonialnych perełek – jak choćby Katedra Notre Dame, czy budynek Poczty, i dość wyjątkowy
Pałac Niepodległości - zwany też Pałacem Reunifikacji. Zbudowany na miejscu dawnego, kolonialnego pałacu królewskiego, został zaprojektowany z rozmachem, jako nowy, modernistyczny gmach na nowe czasy. Przez wiele lat taka stylistyka źle się w Polsce kojarzyła – z czasami słusznie minionej Komuny, ale ostatnio wraca do łask – jako modne retro. I faktycznie, w sumie wzorniczo to jest wszystko zgrabne, tutaj elegancko łączy modernizm z wzornictwem typowym dla Dalekiego Wschodu.
*
Tym jednak, co powinno się zobaczyć będąc w Ho Chi Minh jest
Muzeum Pozostałości Wojennych - otwarte wkrótce po „wyzwoleniu” Sajgonu w 1975 roku, pierwotnie pod nazwą „Muzeum Amerykańskich Zbrodni Wojennych”. Wraz z odbudową stosunków dyplomatycznych z USA nazwę zmieniono, i dostosowano narrację. Nie ma tam ziejącej jadem propagandy, wydaje się, że nie ma tam również konfabulacji i przekłamań – w stylu kubańskiego
Muzeum Rewolucji . Przedstawione wydarzenia i fakty są (jak się wydaje) zgodne z prawdą historyczną, zebrano tam doskonałe zdjęcia reporterów wojennych, i poruszające obrazy ofiar
Agent Orange. Nie zapomniano o masowych protestach przeciwko wojnie w Wietnamie, które odbywały się w Stanach Zjednoczonych, jest ściana poświęcona pracy amerykańskich weteranów wojennych, przybywających do Wietnamu w celu odkupienia win, a na korytarzu cicho sączy się z głośników
Imagine Johna Lennona. Ale zdecydowanie wojna przedstawiona jest kompletnie jednostronnie – jest np. sporo o masakrach, których faktycznie dopuściły się wojska amerykańskie, jak ta w wiosce My Lai (uważanej za bazę Wietkongu; gdy kopania amerykańska wtargnęła tam znalazła tylko starców, kobiety i dzieci – jednak nie zważając na to brutalnie wymordowała łącznie 500 osób – była to najgorsza tego typu akcja USA), nie ma za to ani słowa o zbrodniach Północy, jak choćby podczas ofensywy Tet, gdy Wietkong wymordował w Hue nawet 6000 cywilów... Może za kolejne 40 lat Wietnam dorośnie do rozliczenia się także z ciemną stroną dzisiejszych, komunistycznych bohaterów…
Nie mniej – będzie to dobre wprowadzenie, lub jeśli czytało się więcej o temacie – podsumowanie szerokiego tematu jakim jest
Wojna w Wietnamie. Komunistyczny sukces Wietnamu Północnego, który na lata przemalował politykę tego zakątka świata na czerwono. Ale też Amerykańska trauma całego pokolenia. Temat tak rozległy, tak dogłębnie analizowany, rozkładany na czynniki pierwsze i na powrót składany w niezliczonych syntezach, że wydaje się, że nie starczyłoby jednego życia, by to zgłębić. Przed podróżą sama wiedziałam o nim nie wiele więcej ponad to, że taki konflikt miał miejsce… Wypadało nadrobić zaległości.
To, dlaczego miała miejsce
II Wojna Indochińska – znana na Zachodzie jako Wojna w Wietnamie, ma związek z
I Wojną Indochińską, która wybuchła tuż po II Wojnie Światowej. O niepodległość od kolonialnej Francji walczyła wtedy świeżo proklamowana przez
Hồ Chí Minha Demokratyczna Republika Wietnamu. Na barykady głównie szła komunistyczna partyzantka
Việt Minh, zaprawiona w bojach po starciach z japońskim okupantem za czasów Wojny Światowej. Francja nie poddała się jednak łatwo, niemal 10 krwawych lat starała się jeszcze utrzymać Indochiny. Po dotkliwej klęsce 1954 podpisała jednak traktat pokojowy z komunistami i wycofała się z Wietnamu. Na mocy porozumień genewskich Wietnam został tymczasowo podzielony wzdłuż 17. równoleżnika: na północy powstała komunistyczna
Demokratyczna Republika Wietnamu (DRW), a na południu pro-zachodnia, w szczególności – pro-amerykańska
Republika Wietnamu (RW). O przyszłości kraju, i jego ewentualnym zjednoczeniu, miały zadecydować zaplanowane na dwa lata później wybory. Plan ten jednak nie pasował Południowemu Wietnamowi, który czuł, że komunistyczna Północ po takim mariażu ideologicznie zdominuje Południe. Pomysł też nie spodobał się Amerykanom, którzy dobrze wiedzieli, że za plecami Północnego Wietnamu stoi ich zimnowojenny wróg – Związek Radziecki. Ale na początku tego konfliktu amerykańska interwencja wcale nie była taka oczywista, ani tym bardziej nie była planowana na tak wyniszczającą skalę, na jaką znamy ją obecnie.
Dlaczego walczyliśmy? Czy po to, by bronić wolności i niepodległości małego państwa? By na „poligonie próbnym” zdławić „wojny narodowowyzwoleńcze”? Czy chodziło o jak najwcześniejsze powstrzymanie marszu wielkiego mocarstwa, aby zapobiec powtórzeniu błędu, które państwa demokratyczne popełniły w 1938 roku w Monachium, kiedy przyzwoliły na zajecie części Czechosłowacji przez Hitlera? A może naszym celem było nie tyle fizyczne zatrzymanie wroga, ile zachowanie światowej reputacji potężnego państwa, zdolnego i skłonnego do użycia siły w celu realizowania swoich interesów i propagowania swoich przekonań – zachowanie tego, co czterech prezydentów nazywało „wiarygodnością” naszej potęgi?Jonathan Schell,
'Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu'Była to wojna o tyle szczególna, że najważniejszy był tu aspekt „psychologiczny”, a wyniki działań zbrojnych nie miały obiektywnej wartości np. w obszarze zdobytego terenu lub liczbie unicestwionego wroga, lecz w tym, jak wpływały na opinie publiczne i wolę decydentów. Amerykanie od początku planowali się z Wietnamu wycofać, i zostawić kraj w rękach sympatyzującego z Zachodem i wyznającego ich wartości, ale jednak wietnamskiego rządu.
Problem stanów Zjednoczonych polegał na tym, jak politycznie spieniężyć militarne zwycięstwa. (…) odnosiło się wrażenie, że wszystkie triumfy wojskowe skutkują porażkami politycznymi. W Wietnamie Północnym każde amerykańskie bombardowani zdawało się jedynie umacniać tamtejszą wole oporu. W Wietnamie południowym każde zwycięstwo okupowano fizyczna destrukcja kraju, co dawało słabe podwaliny pod utworzenie na Południu silnej i stabilnej władzy, wymaganej przez amerykańską strategię.”Dlatego też Wietkong i Wietnam Północny wygrały wojnę, przegrywając wszystkie bitwy z militarnie potężniejszym rywalem, jakim było USA… Amerykańskie działania zbrojne w Wietnamie głównie skupiały się na „oczyszczaniu terenu” –bombardowaniu „wrogich” wiosek i „miejsc koncentracji wroga”, równaniu z ziemią domów i wszelkich „struktur wojskowych”, niszczeniu pól uprawnych napalmem i
Agent Orange, ewakuowaniu ludności do fatalnie zarządzanych obozów uchodźców. Oczywiście celem działań wojska amerykańskiego było osłabienie wroga – nie zaś szkodzenie cywilnej ludności. Dlatego też wioski przed nalotami ostrzegano, zrzucając na często niepiśmiennych i nie posiadających zegarków chłopów tony ulotek przygotowanych przez Biuro Wojny Psychologicznej – z informacją o nalocie, godziną, mapami bezpiecznych stref… Bombardowania miały oczywiście wypłoszyć partyzantów Wietkongu. Tylko jak amerykańscy żołnierze mogli ich potem identyfikować? Robili to m.in. na podstawie czarnych strojów (cóż z tego, że to był tradycyjny strój chłopski), patrzenia w stronę śmigających nad głową samolotów, ucieczki do schronu lub lasu podczas bombardowania… I to była „wojskowa połowa”; druga – „cywilna połowa”, to miały być akcje odbudowy, „rewolucyjnego rozwoju”, szkolenia nowych, demokratycznych kadr. Tutaj Amerykanie także widzieli się jedynie w roli pomocników, doradców, natomiast to południowy Rząd Republiki Wietnamu miał - po przewidywanej wygranej - spoić rozerwany naród i stworzyć nowoczesną demokrację . I choć niszczenie szło Amerykanom względnie sprawnie, to szybko okazało się, że nie była to najlepsza droga do zdobycia serc i umysłów Wietnamczyków i przekonania ich o wyższości Zachodnich ideałów. Kompletną mrzonką było też założenie, że słabe i skorumpowane władze lokalne i rząd Republiki Wietnamu Południowego z Sajgonu będę w stanie jakkolwiek rządzić krajem.
Dlatego też, gdy Amerykanie zaczęli – pod silnym naciskiem opinii publicznej w USA - wycofywać swoje siły na początku lat 70. XX wieku, nie starczyło już zasobów i morale Południowym Wietnamczykom, a zwłaszcza Armii Republiki Wietnamu (ARW, wojska przez Amerykanów określane Arvin), by skutecznie kontynuować walkę…
Gdy pod koniec kwietnia 1975 r. USA pospiesznie ewakuowało helikopterami z dachu ambasady swoich ostatnich obywateli, armia Wietnamu Północnego kolumną czołgów wkroczyła do Sajgonu. Tak zakończyła się trwająca dwie dekady, bezsensowna wojna. Konflikt pochłonął życie 3 milionów Wietnamczyków po dwóch stronach barykady, i kilkudziesięciu tysięcy Amerykanów, ale na tym nie kończy się lista ofiar. Roztrzaskane życia i okaleczenie fizycznie i psychicznie dotyczyły setek tysięcy osób po dwóch stronach oceanu. Wśród amerykańskich żołnierzy szerzyła się narkomania, połowa powracających z Wietnamu przejściowo lub długotrwale cierpiała z powodu stresu pourazowego. W Wietnamie, poza okaleczeniami spowodowanymi przez broń konwencjonalną i traumą psychiczną, do dziś odczuwalne są konsekwencje użycia broni chemicznej -
Agent Orange. Herbicyd powodował defoliację (opadanie liści) – w przetrzebionej dżungli łatwiej dopatrzyć wroga, oraz niszczył uprawy – rujnując zaopatrzenie Wietkongu (i rzecz jasna cywilnej ludności). Mieszanka zawierała również szkodliwe dioksyny, które nie tylko truły rośliny, ale też ludzi. Powodowały m.in. deformacje płodów, zaburzenia umysłowe i szereg wrodzonych chorób. Po dziś dzień w miejscach, gdzie składowano herbicyd, ziemia jest skażona. Trucizna dostaje się do łańcucha pokarmowego i rodzą się tam tysiące upośledzonych dzieci…
*
Poza tym jednak, 40 lat po zakończeniu wojny w Wietnamie, prawie nie ma po niej śladu – przynajmniej, w Wietnamie…
Wietnamem wciąż włada reżim nominalnie komunistyczny, ale w rezultacie przyjęcia w 1986 r. gospodarki rynkowej kraj ten dołączył do azjatyckich tygrysów. Pełne stosunki dyplomatyczne z USA przywrócono w 2006 r., wymiana handlowa między obu krajami wzrosła w ciągu ostatnich 20 lat z 0,5 mld dol. do 35 mld dol., podobną dynamikę mają amerykańskie inwestycje w Wietnamie. Oba rządy łączy strategiczna obawa przed Chinami próbującymi podporządkować sobie kraje południowo-wschodniej Azji.R. Stefanicki, „Lekcje z Wietnamu”, Gazeta Wyborcza 30/04/2015
Młodzi Wietnamczycy, jak spora część świata, są Ameryką zafascynowani. Większość obywateli tego 100-milioniwego kraju urodziła się już po wojnie, i jest ona dla nich kartą odległej historii. Może najbardziej wyraźnym znakiem nowych czasów jest pęd do nauki języka angielskiego, którego znajomość automatycznie zapewnia lepszą przyszłość. Dla nas wynikła z tego powodu pewna nie do końca przyjemna sytuacja… Chcieliśmy coś w tej podróży skorzystać z Couchsurfingu – ale nie miałam zbyt wiele czasu by wyszukiwać gospodarzy i pisać porządne zapytania. Ogłosiłam więc na stronie tylko nasze przystanki w większych miastach, by chętni mogli do nas zagadać. Najwięcej „ofert” było właśnie w Wietnamie – i większość miała wspólny mianownik: akurat zapraszająca osoba prowadzi małą szkołę językową, i pyta, czy podczas naszego pobytu nie chcielibyśmy uczestniczyć w lekcjach angielskiego. W sumie fajna sprawa, chętnie się godzimy. Problem jednak powstał, gdy okazało się, że w czasie naszego pobytu w Sajgonie akurat nie ma żadnych zajęć. My nie mogliśmy za bardzo zostać tu dłużej – na co ta wcześniej przemiła dziewczyna natychmiast unieważniła swoje zaproszenie i już nigdy się do nas nie odezwała. A wszystko na dzień przed naszym przyjazdem…
*
I może tutaj, w pędzie ku nowoczesności powoli blednie widmo tej wojny, ślad pozostawiony na współczesnej historii świata jest trwały. Żaden inny, lokalny konflikt zbrojny nie odcisnął tak wielkiego piętna na masowej popkulturze. Poświęcono mu niezliczoną ilość książek i filmów, zresztą część z nich to kinematograficzne arcydzieła. Nigdy nie przepadałam z filmami wojennymi, więc przyznam, że dopiero teraz, przed podróżą, sięgnęłam po kilka z tych obowiązkowych pozycji. Wtedy się zauważa, że każdy kto był kimkolwiek w Hollywood w latach 70. i 80. XX wieku grał w jakimś filmie o wojnie w Wietnamie.
Uwielbiam zapach napalmu o poranku, i tak dalej. Płonące palmowe zagajniki do muzyki Doorsów, helikopterowa szarsza do Wagnera, rosyjska ruletka w sajgońskich spelunach – to już kultowe kadry. Pokoleniowy był też „moralny kac”…
Można zaryzykować stwierdzenie, że większe konsekwencje porażka w Wietnamie miała dla USA, gdzie na lata zapanowała niechęć do zamorskich interwencji. W 1980 r. prezydent Ronald Reagan nazwał to "syndromem wietnamskim", próbując przełamać defetyzm i znaleźć poparcie dla wyścigu zbrojeń. R. Stefanicki, „Lekcje z Wietnamu”, Gazeta Wyborcza 30/04/2015
Słynna jest też wypowiedź Roberta McNamary, sekretarza obrony USA w latach 1961–1968 -
"We of the Kennedy and Johnson administrations who participated in the decisions on Vietnam acted according to what we thought were the principles and traditions of this nation. We made our decisions in light of those values. Yet we were wrong, terribly wrong. We owe it to future generations to explain why." (My, członkowie administracji Kennedy’ego i Johnsona, decydujący o przebiegu działań w Wietnamie, podejmowaliśmy decyzje zgodnie z tym, co uznawaliśmy za podstawowe wartości i tradycje naszego narodu. Jednak pomyliliśmy się, straszliwie się pomyliliśmy. Jesteśmy winni przyszłym pokoleniem wyjaśnić, dlaczego).