Geoblog.pl    migot    Podróże    Sprawozdanie z podróży do Syjamu i Indochin (2019)    Chaotyczna stolica i strajk kiszek
Zwiń mapę
2019
15
lis

Chaotyczna stolica i strajk kiszek

 
Wietnam
Wietnam, Hanoi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10410 km
 
Wstęp: Mieszkamy na skraju Starego Miasta, więc natychmiast po przekroczeniu progu naszego guesthousu wpadamy w jego specyficzny chaos. Chaotycznie przecinające się ulice, w których gubimy się co pięć minut i nie umiemy się odnaleźć bez mapy w telefonie…. Chaos na drogach – piesi, kobiety z rowerami obładowanymi warzywami, dziesiątki skuterów, które trąbią bez wytchnienia, przeciskające się za wąskimi ulicami turystyczne minibusy, i chodniki służące do wszystkiego – parkowania skuterów, jedzenia na ulicznych stoiskach, mycia naczyń - ale nie do chodzenia dla pieszych Chaos informacyjny, z setką szyldów na każdej ulicy, i masą miejsc podszywających się pod inne (widziałam w cały mieście agencje turystyczne twierdzące, że są „tą znaną Sinh Cafe”). Na początku chce się uciec do lasu i wyciszyć, ale zaskakująco – po kilku dniach, przestaje się to zauważać. To musi być jakiś trik naszego mózgu, który nakłada sensoryczne blokowanie nadmiaru bodźców. Inaczej nie szłoby tu wytrzymać…

Cel: Stare Miasto i inne zabytki centrum Ha Noi.

Materiały i metody: *Wodny Teatr Lalek – bilety 100-200 000 VND – w zależności od odległości od sceny (my mieliśmy ostatnie miejsca i nie było źle).
*Bilety wstępu: Historyczny dom nr 87 wna Starym Mieście – 10 000VND. Cytadela - 30 000 VND; Świątynia Literatury – 30 000 VND.
*Karta SIM – 115 000 VND – chyba 4 Gb internetu na 1 miesiąc –ale nie wiemy, czy dobrze się dogadaliśmy ze sprzedawczynią… Na razie działa.
*Przejazdy po mieście (między głównymi atrakcjami), z aplikacją Grab (taki ichniejszy Uber) – 15-25 000 VND za kurs. Kupując kartę SIM i instalując tę aplikację wyszliśmy z podróżniczej epoki wiktoriańskiej, i jesteśmy w XXI wieku. Czasy się zmieniły, podróżowanie się zmieniło – teraz tak jest najwygodniej i najtaniej…
*Pranie: 30 000 VND/kg.
*Jedzenie: kanapki Bánh mì – 20-30 000 VND (cena dla turystów, dla lokalsów o połowę taniej; możesz stać i patrzyć ile płacą Wietnamczycy, ale sprzedawca prędzej dałby swojej babce skonać, a już na pewno nic Ci nie sprzedać, niż sprzedać kanapkę za uczciwą cenę…). Jedzenie w niewielkich knajpkach specjalizujących się w jednym daniu – 50-60 000 VND, np.: zupa pho (Phở Gia Truyền Bát Đàn - 49 Bát Đàn); sałatka Bún Bò Nam Bộ (Bún Bò Nam Bộ Bách Phương - 67 Hàng Điếu); makaron pho xao (Phở Bò Gà 32 - 32 Bát Đàn). Uliczne grille inspirowane grillami koreańskimi – 100 000 VND porcja mięsa + wszystkie dodatki (całe ulice np. przy Hang Khoai).
*Waluta: Đồng, VND; 1 PLN = +- 6 000 VND.

Przebieg: Co jak co, ale nie można Ha Noi odmówić sędziwego, miejskiego wieku – w 2010 roku obchodziło okrągłe tysiąclecie istnienia. Przez ten czas wielokrotnie zmieniało nazwę, najdłużej było Thăng Long - Szybującym (Wzlatującym) Smokiem. Dzisiejsze, znacznie mniej „bajeczne” Ha Noi znaczy „miasto pomiędzy rzekami”, i prozaicznie odnosi się do ulokowania w delcie Rzeki Czerwonej. Niemal przez cały ten czas pełniło również funkcje stołeczne – straciło je tylko raz, na rzecz Huế - gdzie stolicę przeniesiono na większą cześć XIX wieku. Po II Wojnie Światowej wróciła znowu do Ha Noi, wraz z proklamowaniem Demokratycznej Republiki Wietnamu.

Bez względu na to, jak się będzie dalej rozrastać ta wielomilionowa stolica, jej sercem pozostanie Stare Miasto. Nazwy jego ulic brały się od rzemieślników i fachowców, którzy się na nich ulokowali – i choć mocno się to zdezaktualizowało, dalej panuje zwyczaj trzymania biznesów jednego typu przy jednej ulicy. Jest ulica z ozdobami świątecznymi, pasmanteryjna, naprawami motorów, artykułami papierniczymi, sztucznymi kwiatami, prawdziwymi kwiatami, wiązankami kwiatów na pogrzeby i urnami, itd., itp.

Cechą charakterystyczną są bardzo wąskie budynki – na jeden średniej wielkości pokój. Dawniej podstawą opodatkowania nieruchomości była szerokość fasady przy ulicy, stąd starano się je robić możliwie najwęższe. Nie przeszkadzało to jednak budować kolejnych pokojów „w głąb” – tradycyjnie przedzielonych niewielkimi patiami, by wpadało do nich światło dzienne. Tak powstała typowa zabudowa „domów tubowych” – jej ładnie odrestaurowanym przykładem jest dom nr 87 na Starym Mieście. W dzisiejszych czasach do wąskich parterów dobudowuje się wiele kolejnych pięter, tworząc absurdalnie wątłe przecinki. Nie ma już także oczywiście wewnętrznych dziedzińców – dlatego też wiele najtańszych pokoi w guesthousach nie ma okien…

Świątynie nie są już najważniejszymi budowlami miasta – tak jak było to w Tajlandii czy Laosie. Są gdzieś wciśnięte w rzędy kamienic, z zewnątrz niczym się nie wyróżniają, poukrywane w zakątkach Starego Miasta. Przypominają układem świątynki, które widzieliśmy w Chinach. Za to niemal w każdym zakładzie, domu, restauracji i kawiarni – niewielkie ołtarzyki poświęcone przodkom, zwykle z filiżanką kawy lub herbaty, owocami i zapasem puszek piwa. Choć przynajmniej 1/3 Wietnamczyków deklaruje brak przynależności religijnej (częste pokłosie komunizmu), jest niezaniedbywalny odsetek buddystów, a zaraz za nim chrześcijan, niemal połowa kultywuje tradycyjne ludowe wierzenia. Większość łączą jednak różne formy kultu przodków, i taki spirytualizm jest zwykle w jakimś stopniu w ich życiu obecny.

*

Na południowym krańcu Starego Miasta znajduje się jezioro Hoàn Kiếm – czyli „jezioro zwróconego miecza”. Nazwa odnosi się od legendarnego zdarzenia, które spotkało historycznego władcę – wiosłując po jeziorze objawił mu się Złoty Żółw, i zażądał zwrotu miecza, który władca dostał wcześniej od innego bóstwa –Smoczego Króla, i którym walczył liczne bitwy z raz po raz najeżdżającymi kraj Chińczykami. Chyba trochę brakuje mi kontekstu kulturowego, bo jakoś dziwna wydaje się ta legenda – czemu Żółw chciał akurat wtedy ten miecz z powrotem? Czemu nie sam Smoczy Król? Na co boskim Złotym Żółwiom miecze? Ale pewnie nasze legendy o smokach na diecie z dziewic wydają się innym podobnie podejrzane…

Warto jednak znać tę historię, bo wtedy lepiej rozumie się przynajmniej część fabuły popularnego przedstawienia Teatru Lalek na Wodzie. Jest on dwa kroki od jeziora, bilety są całkiem przystępne cenowo, a jest to rzadka okazja by zobaczyć charakterystyczną dla północnego Wietnamu formę sztuki. Miała się wziąć z wiejskich terenów, gdzie wodną sceną stawały się pola ryżowe. Charakterystyczna muzyka, dużo chlapania, są nawet fajerwerki –szkoda byłoby przegapić, za mniej niż 20 złotych…

*

Wietnam to także charakterystyczna kuchnia – i po mało wyrazistym Laosie byliśmy spragnieni takich nowych doznań. Jest bardzo wyważona, żaden smak nie dominuje, dużo tu zup i makaronów i świeżej zieleniny – kolendry, dymki, mięty, tajskiej bazylii, sałaty, kiełków – zwykle każdy dodaje je według uznania. Danie same w sobie zwykle nie są pikantne – za to jest wiele opcji ich „doostrzenia” – uwaga jednak np. na pokrojone papryczki, które dorzuca się do zupy – już kilka talarków robi piekło w gębie. Absolutnym klasykiem są kanapki bánh mì - popularne bagietki (pokłosie kolonializmu którym się człowiek bardzo cieszy, nawet jak nie wypada) z rozmaitym nadzieniem – zwykle jest tam pasztet, różne rodzaje mięs, majonez, sos chili, kolendra, świeże ogórki i marynowana marchewka z rzepą – lub jakiś podzbiór tych składników. Ogólnie w Ha Noi sporo uwagi poświęciliśmy na próbowanie specjałów lokalnej kuchni – w większości podążając szlakiem sprawdzonych knajp, poleconych przez kolegę, który był w Wietnamie niecały rok wcześniej. Tak jedliśmy bardzo dobrą sałatkę Bún Bò Nam Bộ (z makaronem ryżowym i mięsem), czy makaron pho xao (z krótko smażoną wołowiną). Potem poszliśmy chyba o jeden posiłek za daleko – skusiliśmy się na uliczne grille inspirowane grillami koreańskimi – pełno ich było w naszej okolicy, poszliśmy tam gdzie ładnie pachniało. Całkiem fajna zabawa, ludzie dookoła musieli nam pokazywać „czym to się je” – jak doprawiać, jak oporządzać, jak jeść. Wszystko byłoby bardzo pozytywne, ale następny dzień po tej wieczornej kolacji doświadczyłam jednego z najgorszych pokarmowych zatruć moich podróży. Nie mam 100% pewności, że to grill zawinił - dzieliliśmy się z Michałem każdym daniem dokładnie po połowie, i on nie miał żadnych rewelacji w departamencie kiszek – więc widać tutaj osobniczą zmienność w reakcji na spotkania trzeciego stopnia z lokalną florą bakteryjną… Pokarmowe zatrucie to jednak też wietnamski klasyk – czytałam różne ciężkie historie żołądkowych przejść u innych podróżujących. Jeden szczególnie ciężki przypadek zapadł mi w pamięć – dziewczyna opisuje tam także swoje przejścia ze służbą zdrowia –gdzie w jednym ze szpitali nie doczekała się żadnych badań krwi czy testów na malarię czy dengę, a lekarze zalecili jej by wróciła do łóżka i jadła zupę… Na szczęście obyło się u mnie bez lekarzy, i choć myślałam, że już nie wyjdę z łóżka – to po uderzeniowej dawce Stoperanu i Nifuroksazydu koło południa ostatniego naszego dnia w Ha Noi wyczołgałam się by jeszcze co nieco zobaczyć…

*

Ciężko było bardzo, jak najgorszy kac – tylko była to kara bez zbrodni… Program trzeba było poważnie okroić, co pół godziny musiałam poleżeć chwilę na ławce, by nabrać sił. Ale udało się jeszcze zobaczyć kawałek Francuskiej Dzielnicy na Zachód od Starego Miasta, gdzie znajduje się m.in. Cesarska Cytadela - trochę archeologicznych odkrywek i ładny kawałek ściany, ale niewiele więcej. Wpisano ją na listę UNESCO w 2010 roku, chyba jako taki prezent na tysiąclecie miasta… Rzuciliśmy okiem na Mauzoleum Ho Chi Mina – ale o tej porze już było zamknięte. Przyjemna była bardzo za to Świątynia Literatury - teoretycznie najstarszy uniwersytet w Wietnamie, miejsce poświęcone Konfucjuszowi.

Moje żołądkowe ekscesy niestety również wpłynęły na nasze dalsze kulinarne odkrywanie miasta – trzeba było dopuścić kilka pozycji. Uparliśmy się jednak na jedno miejsce – ze względu na jego dziwne godziny otwarcia było to nasze trzecie podejście. Serwuje tylko jedno danie – słynną zupę phở, z trzema rodzajami dodatków. Czynni są rano – do ok. 10, a potem otwierają się późnym popołudniem – o 17. Byliśmy chwilę przed 17, i już ustawiła się kolejka chętnych. Ja nie mogłam nawet znieść zapachu mięs wiszących na hakach, i każda myśl o jedzeniu mnie odrzucała – zamówiliśmy tylko jedną porcję. Esencjonalny wywar w stylu rosołu, z sążną porcją ryżowych noodli, zieleniną i cienkimi plastrami surowej wołowiny która dochodzi w gorącym płynie. Przemogłam się by spróbować – smaczne. Jeszcze trochę, kilka łyżek – dobrze wchodzi. Po chwili dzieje się rzecz przedziwna – czuje się lepiej niż kiedykolwiek tego dnia. Kilka dalszych łyżek i czuję się już całkiem sprawnie! Czyli jednak lokalni lekarze mają rację – na zatrucie pomaga… zupa!

*

Zdecydowanie potrzebowałam tego zastrzyku energii, bo jeszcze tego samego wieczoru mieliśmy opuścić Ha Noi. Ruszamy na południe – będzie to nasz pierwszy kontakt z sypialnymi autobusami (sleeper bus). Miejsca leżące są na dwóch poziomach, ustawione w trzech rzędach (dwa przy oknach, i jeden biegnie przez środek). Policzyliśmy, że wchodzi tak nieco ponad 40 osób – niezły wynik. Rozkładamy się całkiem wygodnie – komfort bez porównania do standardowych siedzeń, nawet mocno odchylonych. Podróż zaczyna się około 19, i do rana bym się tak zdecydowanie wyspała – niestety, do celu dotrzemy już o 4 rano…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (72)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (7)
DODAJ KOMENTARZ
stock
stock - 2019-11-18 18:18
Na zdjęciach ruch i kolor, też tak zapamiętam Hanoi. I pamiętam, że też się tam zatruliśmy, przez co na przedstawieniu teatru lalek ciężko było nam wysiedzieć.
 
J
J - 2019-11-18 20:56
O jeden grill za daleko..., ale na ostatnim zdjęciu niczym Wenus Zwycięska Canovy :) Fajne te autobusy.
 
Darek.....
Darek..... - 2019-11-18 21:44
mawiają brak wiadomości to dobra wiadomość.. ale jak widzę to nie działa w Waszym wypadku...
Całe szczęście, że już wróciłaś do żywych:) No Madzik.. dobry rosołek zawsze stawiał na nogi:) i tutaj jak widać nie było wyjątku:)
Kolorowa ulica:) co by nie mówić... mają swój klimat....
dobrze się ogląda.. i tak jakoś ciekawiej niż Syjam... ale może to tylko takie odczucie...
Czekam na kolejne miejsca...
 
Warmaj
Warmaj - 2019-11-19 06:11
Dobrze, że to był tylko jeden dzień żołądkowych problemów! Koniecznie musicie zdobyć przepis na tę cudowną zupę!
 
zula
zula - 2019-11-20 08:55
Niespodziewane przygody żołądkowa to w podróży rozpacz!
Dzielna jesteś, pokonałaś wszystko co złe i pięknie zdałaś relacje...
 
marianka
marianka - 2019-11-20 10:51
Ha, jednak lokalny medyk wie najlepiej! Inna sprawa, że mnie też spotkało koszmarne zatrucie (mimo, że wszystkim dzieliliśmy się i z Rafałem i z Różą!) i to też w okolicach Hanoi. Coś w tym jest.

A co do chaosu - to właśnie on mnie w tym mieście zachwycił :)
 
mamaMa
mamaMa - 2019-11-20 22:46
Ha, to widzę, że mieliśmy ogromne szczęście, nikt z nas nawet trochę nie miał trawiennych kłopotów. Być może dlatego, że stołowaliśmy się wyłącznie w knajpkach wegetariańskich, a najczęściej w ukrytym lokalu klasztoru buddyjskiego. Jedzenie było przepyszne:)

Zatęskniłam trochę za Hanoi...kto by pomyślał;)
 
 
migot
Magdalena M
zwiedziła 22.5% świata (45 państw)
Zasoby: 485 wpisów485 1511 komentarzy1511 10632 zdjęcia10632 5 plików multimedialnych5