Wstęp: Północna Tajlandia to tereny górzyste - po horyzont falują pagórki porośnięte głęboką, tropikalną zielenią. Samo Chiang Mai leży w cieniu góry
Doi Suthep - i wycieczka w tym kierunku to zwykle obowiązkowy punkt pobytu w Chiang Mai. My też postawiliśmy się tam wybrać, połączywszy to z innym, (dla wielu obowiązkowym) tajskim doświadczeniem – wynajęciem skutera.
Cel: Okolice Chiang Mai.
Materiały i metody: *Wypożyczenie skutera: 200 THB/dzień (trzeba zostawić paszport w zastaw lub 3000 THB). Mandat za brak międzynarodowego prawa jazdy – 500 TBH… Litr benzyny 95 na stacji – 27 THB. Litr benzyny z butelki w sklepie z pamiątkami, gdzieś na trasie – 50 THB.*Zwiedzanie – Świątynia Doi Suthep (Wat Phrathat) – 50 THB – cena obowiązuje zagranicznych turystów. Ogrody królewskiej Rezydencji Bhubing Palace – 50 THB. W wiosce ludu Hmong - Doi Pui – podejście do wodospadu -10 THB. Wodospady po drodze do Doi Suthep – 100 THB od zagranicznych turystów – cena doklejona raczej niedawno, nie weszliśmy, bo już mieliśmy trochę dość tego dojenia.
Przebieg: Już kilka kroków od naszego miejsca noclegowego można było wypożyczyć skutery. Standardowy kontrakt, nawet nie chciano zobaczyć prawa jazdy Michała. Szybko sprawdzamy, czy jest sprawny – i w drogę. Jako, że Michał swego czasu sporo jeździł skuterem, nie było obaw o to, czy sobie poradzimy z nowym sprzętem. Nawet ruch lewostronny okazał się mniejszym wyzwaniem, niż można było się spodziewać. Z tył głowy trzeba mieć jednak, że w razie wypadku, jeśli nie mamy prawa jazdy kategorii A, ubezpieczyciel niczego nam nie wypłaci – nawet jeśli poruszamy się pojazdem o pojemności silnika, przy której u nas nie trzeba mieć takowego dokumentu . Każdy musi sam zdecydować, czy będzie chciał podjąć takie ryzyko.
W doskonałych nastrojach ruszamy przez miasto w stronę wzniesienia Doi Suthep, nie ujechaliśmy jednak pół kilometra, a na bok ściąga nas zaimprowizowany posterunek policji. Nas, i każdy inny skuter przejeżdżający obwodnicą Starego Miasta. Policjant bierze prawo jazdy, i mówi, że trzeba mieć międzynarodowe. Nie jest może trudno wyrobić taki dokument w Polsce za jakieś 30 PLN, ale jakoś nie rzuciło mi się w oczy, że będzie on konieczny. Jest to szara książeczka, która wygląda mniej więcej jak coś, co przedszkolak mógłby podrobić używając szarego papieru pakunkowego i pieczątki z ziemniaka, i budzi mało respektu w porównaniu z hologramami i innymi zabezpieczeniami współczesnego, polskiego prawa jazdy. Jednak jest to dobry powód, by implementować program tajskiej policji „Pięćset minus”… Pewnie gdybyśmy mieli międzynarodowe prawo jazdy, doczepili by się, że nie mamy kategorii A. Czy w takim razie policjant kazał nam natychmiast zwrócić skuter, skoro teoretycznie nie mamy uprawnień doprowadzenia takich pojazdów na terenie Tajlandii? Wręcz przeciwnie, powiedział, że z tym mandatem możemy teraz przez 3 dni jeździć bez przeszkód skuterem po kraju. Czyli mamy taki glejt. Faktycznie, kolejny policyjny patrol puścił nas wolno. Szkoda, że faktycznie nie planujemy dłuższej wycieczki - wtedy by nam się ta kwota jakoś zamortyzowała…
Trochę nam to podminowało nastroje – cała wycieczka przestała być tak bardzo korzystna finansowo… Ale w tym momencie nie można już nic było z tym zrobić, można było tylko kontynuować. Droga pnie się w górę, Honda całkiem daje radę wwozić naszą dwójkę. Tak dojechaliśmy do Świątyni
Doi Suthep. Prowadzi do niej ponad 300 schodów, strzeżonych przez dwa długie węże Naga. Na schodach stoją małe dziewczynki, ubrane w tanie imitacje ludowych strojów mniejszości etnicznej Hmong – zaczepiają turystów, by zrobili sobie z nimi zdjęcie. Napiwek inkasują ubrane w dresy matki, stojące „dyskretnie” tuż za poręczą schodów. „Atrakcja” jest całkiem popularna wśród azjatyckich turystów… W samej świątyni były spore tłumy zwiedzających – może to po prostu urok słonecznej niedzieli. Złota stupa, złote pomniki Buddy, piękne zdobienia w stylu Lanna. Piękny jest też widok na położone w dole Chiang Mai.
Jak już nasz wycieczka okazała się taka kosztowna, kontynuujemy trasę. Nieco dalej znajduje się królewski pałacyk Bhubing, w którym rodzina królewska ma zatrzymywać się w czasie wycieczek na północ kraju. W weekend można zwiedzić jego ogrody. Może nie są bardzo imponujące – przynajmniej teraz, pewnie w szczycie kwitnienia róż robią spore wrażenia. Ale jest tu cisza i spokój, której próżno szukać w mieście. Motyle, ptaki, kwiaty. Kilka następnych kilometrów dalej jest jeszcze wioska, która kiedyś była zamieszkana przez górskie plemię Hmong, teraz jednak jest kolejnym turystycznym miejscem na mapie. Większość zajmuje targ z pamiątkami, - to samo, co na targu w Chiang Mai, czy nawet w Bangkoku (choć pewnie to barwne ubrania inspirowane ludowymi motywami Hmong tak dobrze przyjęły się w innych częściach kraju). Lokalna ludność nawet nie stara się „przebrać” na okoliczność, chętniej przebierają się azjatyccy turyści robiąc sobie sesje zdjęciowe pod wodospadem. Gdy widzę grupkę dzieciaków i babcię w ciemnych strojach z kolorowymi aplikacjami już sama nie wiem, na co patrzę… Nie rozczarowują za to zupełnie widoki – kolejne pasam zielonych gór nakładają się na siebie na dalekim horyzoncie, bujna roślinność, kolibry małe i duże…
*
Na koniec jeszcze słowo o atrakcjach, z których nie skorzystaliśmy na północy Tajlandii – i zrezygnowaliśmy z nich świadomie, nie z braku czasu. Jedną jest wizyta w wiosce
ludu Karen - słynnych kobiet o długich szyjach opasanych złotymi obręczami. Choć oczywiście była to tradycja tej mniejszości etnicznej, obecnie jest ona głównie utrzymywana ze względu na turystów – by dostarczyć im rozrywki w tym szczególnym „ludzkim zoo”. A nie każda tradycja warta jest praktykowania – na ziemiach Polskich była wszak tradycja pierwszych nocy, a w Indiach tradycyjnie paliło się wdowy na stosach pogrzebowych ich mężów. Zakładane na szyje obręcze są ciężkie, powodują siniaki, i tak osłabiają mięsnie karku, że szyja nie może potem samodzielnie utrzymywać ciężaru głowy – kobiety są więc skazane na nie do końca życia. Inna kwestia to moralnie dyskusyjna strategia Tajlandii, która przyjmuje jako uchodźców z Birmy kobiety z tej samej grupy etnicznej, o ile wciąż mają na sobie obręcze, i w domyśle – będą mogły przynosić zyski tajskiej turystyce...
Drugi rodzaj wątpliwych atrakcji jest związany ze słoniami. Choć na szyldach biur podróży zachwalają je jako „przyjazne” dla zwierząt – wielkie czerwone napisy zapewniają „no riding” („bez jazdy”) – nawet tak niewinne zajęcia jak mycie i głaskanie słoni – może mieć ciemną stronę. Reporterka National Geographic przyjrzała się takim miejscom w niedawnym
artykule, w tym ośrodkom właśnie w pobliżu Chiang Mai. Aby słoń był na tyle pokorny i łagodny, by bez obaw mogli się nim „bawić” turyści – i tak musiał przejść przez bolesną tresurę i „łamanie ducha”. Tolerowanie dziesiątek zmieniających się codziennie „opiekunów” nie leży w naturze tych zwierząt. Często są odbierane matkom jako małe słoniątka, co jest dla nich prawdziwą traumą, którą badacze porównują do występującego u ludzi zespołu stresu pourazowego. Co gorsza, część tych „szczęśliwych” słoni trafia do tych ośrodków na kilka dni w tygodniu, resztę „pracują” w centrach, w których np. są tresowane do malowania obrazów i innych sztuczek (ponoć szczególnie popularne wśród Chińskich turystów).
Popyt kształtuje podaż. Do każdego z nas należy decyzja, jakie atrakcje wspieramy swoimi dolarami, i czy będzie to choć trochę bardziej odpowiedzialne podróżowanie…