Wstęp: Wczoraj zwiedzanie poszło nam bardzo sprawnie, więc dzisiaj możemy wrzucić na luz. Wiadomo, nie zobaczymy wszystkiego wartego zobaczenia w Bangkoku, ale we wczorajszym tempie pewnie po tygodniu byśmy się wypalili – a mamy przed sobą tych tygodni 5. Więc dzisiaj bardziej leniwie, mając bezpiecznie „na końce” najważniejsze atrakcje, i z tył głowy, że pewnie przy jakiejś okazji kiedyś się jeszcze o Bangkok zahaczy.
Cel: Tajskie sztuki: artystyczne, kulinarne i masażu, Złota Góra i inne cuda.
Materiały i metody: *Bilet wstępu na pokaz tańca jest zawarty w cenie biletu do Pałacu Królewskiego – na przedstawienie można wybrać się w ciągu 7 dni (pon-pt), 5 pokazów dziennie. Sprzed pałacu odjeżdża darmowy transport pod teatr Sala Chalermkrung *Transport w mieście: bilet na autobus komunikacji miejskiej - 14 THB. *Bilety wstępu: Wat Saket i Złota Góra: 50 THB. *Tajski masaż – ½ godziny, 150 THB. *Waluta: Baht tajski, 1$ = 30 THB.
Przebieg: Pierwsze kroki kierujemy znowu pod Pałac Królewski – przypominamy sobie, że w cenie naszego wczorajszego biletu (niebagatelnej, 500 THB) ma być zawarty pokaz tańca
Khon - maskowa odmiana tradycyjnego tajskiego dramatu dworskiego, opartego na motywach eposu Ramakien. Trochę zagadka – jakoś nie widziałam, by ktoś o tym wspominał na forach, przewodnik milczy, może być lipa zakończona podstępnym wyciąganiem kasy. Albo może być fajnie – sprawdzimy. Po chwili docieramy pod całkiem poważny teatr, dosłownie garstka turystów dała się skusić. Zastanawiam się nad robieniem zdjęć – nikt nie zakazał, więc uznaję, że dozwolone (a jak Tajowie nie chcą, byście robili zdjęcia, to przypominają o tym po 10 razy…). Spektakl jest krótki, w akompaniamencie niewielkiego zespołu
piphat - trwa może pół godziny. Są angielskie napisy, więc łatwo zrozumieć treść. Na dekoracje nie żałowano, stroje lśnią – wszystko się zgadza. Mamy małpiego króla Hanumana, tańczą niebiańskie apsary, Rama z bratem walczy z demonami – ożywają przed nami sceny malowane na ścianach świątyń. Bardzo przyjemna próbka tajskiej sztuki, wychodzimy zdecydowanie ukontentowani!
*
Z teatru idziemy gdzie nas oczy poniosą, choć w generalnym kierunku Wielkiej Huśtawki – charakterystycznego obiektu w centrum, niegdyś używanego w akrobatycznych ceremoniach na cześć boga Sziwy (praktyk zaniechano ze względu na liczbę ofiar śmiertelnych…). Jak coś złapie naszą uwagę to wchodzimy – tak trafiamy do
Wat Suthat – sporego kompleksu, którego
ubosot nie różni się wcale od najbardziej znanych atrakcji stolicy. Gdzieś stoi tabliczka, że wstęp po 100 THB, ale nikt od nas nie pobiera opłaty. Miejsce prawie puste, a nie ustępuje urodą tym widzianym w pałacowych założeniach - podobne złote posągi Buddy, freski scen za Ramakienu, cudne daszki kryte kolorową karpiówką, frontony zdobione złotymi lusterkami, lśniące w słońcu jak brylantowy diadem…
*
Gdy tak chodzi się po mieście ciężko nie zauważyć nagromadzenia portretów rodziny królewskiej, ozdobionych aksamitkami ołtarzyków, biało-żółtych szarf przepasających parkany. Możliwe, że część tych dekoracji wciąż pozostało po niedawnej koronacji nowego króla - Ramy X… Tajlandia jest monarchią konstytucyjną, którą władał przez wiele, wiele lat powszechnie szanowany na świecie i kochany przez Tajów król Rama IX,
Bhumibol Adulyadej. W chwili śmierci (2016 rok) był najdłużej panującą głową państwa na świecie - rządził krajem przez okrągłe 70 lat. Bhumibol był jednym z filarów tożsamości narodowej Tajlandii, choć okoliczności jego wstąpienia na tron były zagadkowe i budzące kontrowersje (tragiczna śmierć starszego brata – strzał z broni w plecy; ciało znaleziono 20 minut po wizycie Bhumibola w jego komnacie w pałacowej; o zbrodnię oskarżono służbę i stracono dwie osoby). Urodzony w USA, wychowany w Szwajcarii – miał przynieść Tajlandii nowoczesną demokrację, jednak za jej fasadą utrzymywała się sprawcza monarchia w komitywie z wojskową juntą. Przez pierwsze trzy dekady panowania Tajlandia rozwijają się prężenie, a król był postrzegany jako dobry gospodarz, wzorowy mąż i buddysta. Jednak ciężki dla półwyspu Indochińskiego okres przemian w połowie lat 70. XX wieku (komunizm w wychodzącym z wojny Wietnamie, Czerwoni Khmerzy w Kambodży, izolacjonistyczny reżim wojskowy w Birmie) nie ominął Tajlandii, i przyniósł rysę na krystalicznym obrazie władcy. Za jego przyzwoleniem krwawo stłumiono protesty kontestujących ówczesne rządy studentów na Uniwersytecie Thammasat (do 100 zabitych, setki rannych, 3 tys. aresztowań). Po tym wydarzeniu konieczne było odbudowanie nadszarpniętego wizerunku króla – i wtedy dopiero wzmożono cenzurę i zaczęto szaleć z propagandą – zresztą, ze spektakularnym sukcesem…
Do końca życia Bhumibol był szanowany i prawdziwie uwielbiany ponad politycznymi podziałami, cieszył się pół-boskim statusem. Jego jedyny syn i następca – Rama X, Maha Vajiralongkorn, utracjusz, kobieciarz (w tym roku poślubił 4 żonę) i ekscentryk (mianował swojego pudla marszałkiem sił powietrznych), któremu bardzo daleko do wzoru rodzinnych i buddyjskich cnót - nie cieszy się nawet w połowie takim szacunkiem jak ojciec. Ale - tego braku szacunku nie widać na ulicach, – w Tajlandii bardzo poważnie traktuje się
lèse-majesté - obostrzoną artykułami prawnymi i penalizowaną obrazę majestatu króla i rodziny królewskiej (a nawet królewskich zwierząt). Jest to poważny rys na demokratycznej wolności słowa… Można za to trafić do więzienia nawet na 35 lat, a wyroki te z wielką lubością wykonywała (i nadużywała) junta wojskowa. Prawa przestrzegać muszą także turyści, trzeba uważać np. na lizanie znaczków lub na nadszarpnięcie banknotów z wizerunkiem króla…
*
Popołudniem ruszamy w stronę
Złotej Góry (choć tak na prawdę to biała góra zwieńczona złotym
czedi). Przyjemne miejsce z ładnie nasadzoną roślinnością, widok na cały Bangkok – od świątynnych daszków po szklane wieżowce nowoczesnych dzielnic. Chciałam tu być w okolicach zachodu słońca – ale nie wycyrklowałam, byliśmy sporo za wcześnie. Na głodnego nie sposób było jednak czekać... Tym bardziej, że położona nieopodal ulica Maha Chai wyrosła niedawno na mini zagłębie gastronomiczne. Miałam jakieś namiary w notesie, szukamy tego miejsca mijając sporo knajp. Przy jednej z nich siedzi niezwykła jak na tę okolicę masa białasów, coś jest na rzeczy. Najpierw obstawiam, że pewnie jest w Lonely Planet – ale potem doznałam olśnienia – toż to była restauracja Jay Fai, jedyna uliczna knajpa Bangkoku nagrodzona gwiazdką Michelina, którą rozsławił Netflix przedstawiając to miejsce w niedawnym filmie dokumentalnym! Właścicielka w charakterystycznych goglach ciągle gotuje w woku na ulicy. Chcielibyście spróbować? Dania po 500-600 THB, i kartka z informacją że wszystkie miejsca są wyrezerwowane do grudnia… Możliwe, że sporo turystów przychodzi tu z nadzieją na kulinarne doznania, i odbija się od drzwi – na czym korzysta cała ulica. Głodne brzuchy gdzieś trzeba nakarmić – próbujemy jedzenia w dwóch knajpkach, oba dobre, choć pad thai nieco gorszy niż poprzednio (zbyt "rybny" w smaku na nasz gust, ale komuś może to pasować). Odkryciem jest podawane na ciepło „morning glory” (wilec wodny) – trochę jak nasz szpinak z czosnkiem, nie można na tym źle wyjść.
*
Na koniec dnia jeszcze jedna przyjemność – masaż tajski. Nie wiem ile salony w turystycznym centrum mają wspólnego ze szlachetną i starożytną sztuką klasycznego masażu (można by to pewnie sprawdzić w centrum masażu przy świątyni Wat Pho – jednak to droższa zabawa) – ale na pewno daje nam to pewien obraz. Pełna sesja powinna trwać 2 godziny, i stanowić połączenie akupresury ważniejszych punktów na ciele z elementami pasywnej jogi, rozciągania i refleksologii. Co nieco udało się wcisnąć w turystyczne pół godziny – i nie bójmy się tego powiedzieć wprost, oj bolało momentami...! Ale nie można przecież tego pominąć będąc w Tajlandii ;)