Wstęp: Być może niektórzy z Was pamiętają, jak w zeszłym roku
nie udało mi się pojechać nad Niagarę. Kilkugodzinny przystanek w Toronto miał pomóc nadrobić zaległości…
Cel: Wodospad Niagara.
Materiały i metody: Wynajem auta na jeden, niepełny dzień na lotnisku w Toronto – bez wcześniejszej rezerwacji – około 100 CAD. Parking koło Niagary: 20 CAD na cały dzień, nie ma opcji wykupu postu na np. jedną godzinę. Można zatrzymać się przy posterunku policji, tam są parkomaty i można zapłacić niższą kwotę – ale ciężko tam o miejsce.
1 CAD = 2,85 PLN.
Przebieg: Choć wizja uzupełnienia tej luki w podróżniczym
résumé była kusząca, nie byłam to tego pomysłu przekonana… Na przesiadkę miałyśmy nieco ponad 6h, z lotniska jest jakieś 120 kilometrów do miejscowości Niagara Falls – w zależności od natężenia ruchu można się tam dostać autostradą w jakieś 1,5 godziny. Wiadomo, na lotnisku trzeba być wcześniej, zatankować, oddać samochód, przejść kontrolę bezpieczeństwa – może być szybko, może być długo. No i jakikolwiek wypadek, korek na drodze – opóźnienie na trasie rzędu 45-60 minut – i po samolocie na drugą stronę Atlantyku. Ale Mama uparła się, żeby tak spożytkować nasz
stopover…
Na początku szło w sumie gładko, dostaliśmy wielkiego SUVa w cenie normalnego auta osobowego. Szybkie przypomnienie z obsługi automatycznej skrzyni biegów, i ruszamy w drogę. Praktycznie cała trasa wiedzie autostradą, przyjemnie widzieć kilometry zamiast mil. Gdzieś w połowie trasy orientujemy się, że auto nie było zatankowane do pełna, tylko do połowy… Czas gonił, więc niczego nie sprawdziłyśmy porządnie – a jak teraz jak nam uwierzą przy zwrocie, że nie było do pełna? A nawet jeśli, to jak mamy je później zatankować akurat do połowy? Sprawa mnie poważnie niepokoiła przez resztę wycieczki… Na szczęście przy zwrocie pan z obsługi sprawdził nasz przebieg, i uznał, że faktycznie nie mogłyśmy tyle paliwa spalić. Co więcej, mimo, że nie zatankowałyśmy dokładnie do połowy – policzył nam po cenie „rynkowej” brakujące litry w baku – zamiast koszmarnie zawyżonej stawki umownej… Jednak ci Kanadyjczycy, to bardzo mili ludzie!
W przewidywanym czasie dotarłyśmy do Niagara Falls – miasteczka, które mogłoby być nieślubnym dzieckiem Disneylandu i Las Vegas. Nie ma oczywiście czasu się w nim rozeznać, chociaż tego akurat nie żałujemy. Zastanawiamy się co tu wpisać w GPS, by znaleźć wodospad – aż tu nagle objawia się przed naszymi oczami w całej okazałości! Tak po prostu, w środku miasteczka! Chociaż de facto miasto zostało wybudowane dookoła niego – więc to centralne położenie nie powinno wcale dziwić… Ale robi to niezapomniane wrażenie… Przez całe centrum biegnie promenada, tuż nad krawędzią wodospadu. Po drugiej stronie są już Stany Zjednoczone. Rzeka Niagara wypływa z jeziora Ontario, i tymi sławetnymi kaskadami pokonuje 100-metrową różnicę poziomów, by dotrzeć do jeziora Erie. Zielono-turkusowa woda pieni się w olbrzymiej gardzieli, hipnotyczne miejsce. Szkoda, że na jego podziwianie mamy zaledwie pół godziny… Strategiczny zwrot, i bez większych przeszkód wróciłyśmy na czas na lotnisko.
Czy było warto, na taką krótką chwilę? Mama mówi, że absolutnie warto, ja bym wolała tu przyjechać przy innej okazji… Ale jak się nie uda – to już zawsze mam to „odhaczone” na mojej
bucket list!