Wstęp: Przed nami bardzo długi i męczący dzień. Zaczyna się nieprzyzwoicie rano, by zdążyć na lot o 6 rano z Balic. Przy check-inie pani pyta o kubańską kartę turysty, mówimy że rozdaje je Air Canda – ona, że sprawdzi , my że jak coś to mamy, i puszcza nas dalej. Lufthansa (która obsługuje ten odcinek lotu) mile zaskakuje – podają kawę i jakieś nawet spore ciastko, na tym króciutkim połączeniu.
Cel: Hawana !Materiały i metody: *Lot – patrz poprzedni wpis. Bardzo długi (praktycznie 24h podróży!), nie bardzo tani – ale na jednym bilecie prosto z Krakowa. *Dojazd z lotniska do zarezerwowanego wcześniej miejsca noclegowego: 25 CUC. *Nocleg:
casa particular Nelsida i Dario (c./ Acuagate 10, Havana Vieja), rezerwowana przez AirBnb – 35,50 USD za 2 noce. Pokój prywatny z własną łazienką. Bardzo wart polecenia.
*
1 CUC (peso wymienialne) = 1.08 EUR = +/- 4 PLN.
Przebieg: Dalej - kilka godzin na lotnisku w Monachium – i to jest pozytywne zaskoczenie. Ładne, duże, nowoczesne, masa miejsc do siedzenia – ba, wylegiwania się niemal, są punkty gastronomiczne, jest kącik dla dzieci i kącik palacza na każdym rogu, nawet sprzęt do ćwiczeń. Tutaj można zamieszkać.
Dalej lecimy już Air Canada do Toronto. Pierwszy nasz lot tą linią – i jest bardzo przeciętnie. Niby wszystko poprawne, ale nic specjalnego. Francuskie wino i precelki-przekąski było może ponad średnią. Takie sobie na boku uwagi notuję – na wypadek, jakbym miała kiedyś wybierać przewoźnika ze względu na jakość usług, a nie cenę biletu ;). Ale ten long-haul jest w sumie niczego sobie – kilka zaległych filmów, kilka lampek wina i kilka partyjek pasjansa z rozrywki pokładowej. Jak to nie jest solidny początek wakacji, to nie wiem co nim jest.
Dalej jednak już gorzej, przesiadka w Toronto na tyle krótka, że nie bardzo opłaca się wybierać w miasto – ale na tyle długa, że można na lotnisku zwariować. Tym bardziej, że część przeznaczona na międzynarodowe transfery w YYZ (Toronto Pearson) jest raczej kiepska – mało miejsca, siedzenia ze wstrętnymi podłokietnikami, żeby wyjść na świeże powietrze trzeba by dreptać sporo przez kontrolę imigracyjną itd. Godziny ciągnęły się niemiłosiernie, po 20 wylatujemy – ostatni odcinek obsługuje linia-dziecko Air Canada, coś bardziej jak low-cost – Air Canada Rouge. Standard bardzo Ryanairowski, ale jest bagaż rejestrowany w cenie i jakiś napój na pokładzie. Praktycznie od razu zasypiamy w samolocie, i budzimy się dopiero, by wypełnić papiery imigracyjne – zgodnie z przewidywaniami wszystkim rozdawane są
Tarjeta del Turista, i oświadczenie celne – jedno na rodzinkę.
Lądujemy trochę przed czasem, wszystko idzie w miarę sprawnie – mino, że jest mocno po 23, sporo okienek odprawy paszportowej jest otwarte. Pani wertuje mój relatywnie nowy paszport – w którym jest masa pustych stron – ale pieczątka ląduje tuż obok wizy Amerykańskiej ;) Raczej nie przypadek – u mamy tak samo. Sporo czeka się na odbiór bagażu rejestrowanego – dawałam mu jakieś 50% szans, ale pokonał dwie przesiadki i szczęśliwie do nas doleciał. Celnymi sprawami turystów szczególnie nikt się nie interesuje – zdecydowanie bardziej pracowników lotniska interesują ich właśni ziomkowie, którzy wiozą masę deficytowego na wyspie towaru. Po wyjściu z terminala działa kantor, nie było problemu z wymianą gotówki – a dochodzi północ. Dalej przechwycił nas nieoficjalny taksówkarz, rzucił kwotę, która według innych podróżnych zwykle należy się za około 40 minutową przejażdżkę do centrum – nawet się nie targowałyśmy, w końcu była 6 rano naszego czasu… Nie było problemu ze znalezieniem noclegu, ani z zameldowaniem – mimo, że dotarliśmy na miejsce 40 minut po północy. Stara kamienica w centrum, sufity mają z 5 metrów ładne kafle na podłodze, czysto, klimatyzacja – jak na razie wszystko idzie zaskakująco sprawnie.
Podsumowując naszą dzisiejszą podróż – Niemcy na plus, Kanada na minus, i Kuba powyżej oczekiwań ;)