Wstęp: Ostatni dzień naszej polarnej przygody – pakowanie, porządne śniadanie na ciepło (kuchnia na Airbnb ocaliła nasz budżet!) i możemy zwracać samochód. Wypożyczalnię Herzt będziemy wspominać dobrze – zwrot był bezproblemowy, i znowu skorzystaliśmy na darmowej kawie. Można się śmiać – ale to już lekką ręką oszczędzone 50 PLN w trakcie tego wyjazdu ;)
Cel: Góra Fløya i powrót do domu!
Materiały i metody: *Cena paliwa: +/- 15 NOK za litr. W sumie Volvo spaliło 26 litrów podczas naszego dwudniowego zwiedzania wyspy. *Wjazd kolejką Fjellheisen do Storsteinen, które jest częścią góry Fløya: 210 NOK w dwie strony, 150 NOK w jedną stronę. *Jedzenie i picie: piwo w pubie - aż 90 NOK; hot-dog na lotnisku: 45 NOK.
Przebieg: Ostatni dzień został nam już na samo Tromsø – głównym punktem programu była góra
Fløya - podobnych jej jest w pobliżu miasta kilka, ale ta jest najchętniej odwiedzana ze względu na pociągniętą do niej kolejkę linową Fjellheisen. Ale jak wszystko w Norwegii – kolejka też jest dość droga, więc chcieliśmy się na nią wspiąć na piechotę. Nie wyglądała ani zbyt groźnie, ani zbyt męcząco… Teoretycznie prowadzi na nią szlak – jednak w zimie trudno było się go dopatrzeć. Ewidentnie nie zależy Norwegom na jego utrzymaniu, pewnie lepiej kręci wtedy się biznes gondolkowy. Poszliśmy laskiem wydeptaną ścieżką, mniej więcej w wydawałoby się dobrym kierunku – jednak przebieg naszej trasy nie pokrywał się z mapą. Szlak miał co prawda iść najpierw na południe, w przeciwną stronę do stacji - ale potem powinien ostro odbić na północ i z powrotem zakosem do górnej stacji gondoli. Ale Michał się uparł – że to na pewno dobra trasa. Na pewno! No cóż… Droga zamiast do stacji kolejki wznosiła się dalej w górę, i tylko się od niej oddalaliśmy. Gdy skończyła się linia lasu - szlak znikł. Wiatr go zawiał, a może nigdy go nie było… W śnieg to zapadaliśmy się po kolana lub pas, to powierzchnia była tak zmrożona że nie szło wbić w nią buta – przy odrobinie pecha człowiek zaczynał się zsuwać. I jeśli byśmy jeszcze poszli dalej prosto, do grani – może byśmy nią (mimo silnego wiatru) jeszcze dotarli na miejsce. Ale zaczęliśmy trawersować stok w stronę stacji – i to był błąd. Im wyżej, tym oblodzenie było silniejsze. Przy którymś kroku noga straciła przyczepność i zsunęłam się kilka dobrych metrów w dół, po stromym stoku, niebezpiecznie nabierając prędkości – na całe szczęście zatrzymałam się na niewielkim drzewku… I to w ostatnim momencie, bo niżej już były skały. I wtedy sytuacja zaczęła mnie poważnie stresować... Nie wiadomo już było, czy lepiej próbować dotrzeć do grani, czy wracać. A pamiętajmy jak mało jest słońca – w tym momencie mieliśmy już tylko pół godziny do zachodu… Zaczęliśmy się więc mozolnie zsuwać, łapiąc się kolejnych drzewek, starając się unikać tych zupełnie nieosłoniętych, oblodzonych fragmentów, potem wpadaliśmy w głębokie doły śniegu. Śnieg nasypał się do butów trekkingowych i kompletnie przemoczył skarpetki – doszedł więc do sytuacji przejmujący chłód mrożący stopy. Małą wieczność trwało to zejście, choć udało się zanim zrobiło się całkiem ciemno. Z żalem patrzyłam na wyjątkowo piękny zachód słońca – niebo rozświetliło się najbardziej nieprawdopodobną paletą fioletów, róży i purpur – jak ja chciałam to zobaczyć z punktu przy Fjellheisen! Chciałam też zobaczyć światła nocnego Tromso, położonego na niskiej wyspie
Tromsoya – otoczonej pięknie ze wszystkich stron wysokimi górami… No nie mogło się to tak niesatysfakcjonująco skończyć! Więc w końcu w zębach przynieśliśmy te 210 NOK od osoby do kasy kolejki linowej – i wjechaliśmy na ten nieszczęsny szczyt! Cała przygoda skończyła się mokrymi butami i niepotrzebnym strachem i stresem – ale na szczęście niczym gorszym…
Z góry miasto prezentuje się prawdziwie zjawiskowo – na horyzoncie jeszcze czerwienieją ostatnie promienie słońca, w dole Tromsoya rozświetliła się setkami świateł. Dokładnie widać Arktyczną Katedrę o charakterystycznym kształcie, i łukowaty most łączący Tromso z Tromsdalen – stałym lądem. Wiało okrutnie – na szczęście można schować się w budynku górnej stacji kolejki, lub w przylegającej do niej kawiarni – z panoramicznym widokiem na miasto! Tam przecinają się drogi wszystkich podróżnych – i tam spotkały się, w kosmicznym zrządzeniu losu, drogi moje i koleżanki z odległych czasów gimnazjalnych. O tym, że będzie w Tromso dowiedziałam się dzień przed naszym wyjazdem z jej statusu na Facebooku – to podróż-niespodzianka, w którą zabrał ją jej chłopak na 30 urodziny. Wprawdzie kontaktowałyśmy się w sprawie gondolki w tym dniu – ale pisałam że będziemy tam na piechotę, dużo wcześniej… I tak całkiem przypadkiem wypatrzyliśmy ją w tłumie zakutanych i zziębniętych podróżników. Resztę wieczora spędziliśmy już razem, aż do momentu, gdy podrzucili nas na lotnisko. Przesympatyczne to było spotkanie, a nasza podbiegunowa przygoda nie mogła mieć lepszego zakończenia :)
Dyskusja wyników i wnioski: Chociaż główną motywacją dla tej podróży była chęć zobaczenia zorzy polarnej – szybko okazało się, że zimowa północ Norwegii jest tak piękna sama w sobie, że i bez Zielonej Damy wizyta byłaby bardzo udana. Fakt – mieliśmy szczęście do pogody – nie było opadów śniegu, niebo przez większą część naszego pobytu było bezchmurne. I mieliśmy szczęście do atrakcji – kolega Michała sprawił nam wiele radochy przy psich zaprzęgach. I do spotkań – od rzeczonego kolegi, przez sympatyczną parę która towarzyszyła nam na wyspie Kvaloya, po jedno z tych niemożliwych spotkań ze starą znajomą… No i ta zorza też jednak była ;)
Tak naprawdę jedyny argument przemawiający na niekorzyść Norwegii to ceny… I nie jest to jakaś ludowa bajka – wszystko jest drogie, a w szczególności wszelkie usługi i atrakcje. Najtańsza wycieczka dużym autokarem w pogoni za zorzą? 950 NOK (430PLN). Wyjazd w mniejszym gronie brusikiem – dwa razy tyle. Wycieczki z psimi zaprzęgami? Ceny za osobę zaczynają się koło 2000 NOK (900 PLN). Mniejsze atrakcje, takie jak wycieczka z rakietami śnieżnymi zaczynają się od kilkuset NOK. Jedzenie? Pizza w przeciętnej knajpie – 120 NOK. Nawet ceny w sklepach nie rozpieszczają. 6 jajek – 20 NOK, chleb – 10-30 NOK, sos do makaronu – 24 NOK. Ceny sera czy szynki zaczynały się od 50-70 NOK za niewielką paczkę. Transport publiczny – 31 NOK za najtańszy bilet (50 NOK u kierowcy). Przy tym wszystkim całkiem korzystnie wypada wynajem auta i ceny benzyny. I to chyba najlepszy sposób na zwiedzanie Norwegii, w połączeniu z odpowiedną wałówką z Polski…