Wstęp: Po kolejnym powrocie późną nocą jeszcze ciężej zebrać się w szarudze poranka. A dzisiaj jesteśmy umówieni z sympatyczną parą poznaną na Couchsurfingu, żeby pojeździć trochę więcej po okolicy – niestety niefrasobliwie się spóźniliśmy…
Cel: Wyspa Kvaløya (z norweskiego) lub Sállir (język Samów) – dosłownie „Wyspa Wielorybia”.
Przebieg: W drogę trzeba wyruszyć możliwie wcześnie – bo dni o tej porze roku są bardzo krótkie. Znaczna większość doby to „noc” – choć nie każdy je fragment jest jednakowo pogrążony w ciemnościach. Na co dzień nie zwraca się aż takiej uwagi (no chyba, ze jest się np. marynarzem!), na te subtelne zmiany w naświetleniu nieboskłonu, gdy jednak w grę wchodzi zorza polarna – im ciemniej, tym lepiej – znaczenia więc nabierają takie terminy jak
świt i zmierzch cywilny, żeglarski i astronomiczny.
Cywilny zmierzch, czyli naukowo rzecz ujmując – okres po zachodzie słońca, gdy jego tarcza jest do 6ᵒ kątowych poniżej linii horyzontu – jest dość jasno, by funkcjonować praktycznie bez sztucznego oświetlenia.
Zmierzch żeglarski (nautyczny, nawigacyjny) – słońce 6ᵒ-12ᵒ poniżej linii horyzontu – jest na tyle jasno, że można jeszcze wyraźnie odróżnić linię horyzontu, a więc sprawnie nawigować okręt w oparciu o pomiary kątów pomiędzy horyzontem a gwiazdą. Z ciekawostek, nawet w północnej Polsce, w okolicy letniego przesilenia, mamy „białe noce żeglarskie”, nautyczny zmierzch płynnie przechodzi w świt. Wreszcie
zmierzch astronomiczny – słońce znajduje się 12ᵒ-18ᵒ poniżej linii horyzontu, i dla „gołego oka” jest w zasadzie nierozróżnialny od nocy, chociaż astronomowie mogą mieć problem z obserwacją niektórych, bladych ciał niebieskich. Dalej zaczyna się astronomiczna noc, i nocnego nieba nie rozświetla już rozproszone w atmosferze słońce. Analogicznie desygnacje stosuje się w przypadku świtu. To ile będzie trwała noc, dzień i poszczególne fazy zmierzchu można sprawdzić np. na stronie
timeanddate.com (możecie też sprawdzić w załączonych screenach jak te parametry przedstawiają się w Tromso podczas naszej podróży!).
Tam ogólnie szukałam informacji na temat kluczowych ciał niebieskich dla powodzenia zorzowych obserwacji. Niby wiadomo, kiedy będzie ciemno - ale nasze szyki wciąż może pokrzyżować księżyc – w czasie pełni musimy mieć szczęście do silniejszej zorzy, by faktycznie byłą widoczna gołym okiem… Planując wyjazd - niczym pradawny mag lub kapłan, - skrupulatnie studiowałam wykresy i tabele wschodów, zachodów i faz księżyca. Oczywiście musiałam to porównać z czymś, co nie śniło się pradawnym astronomom i astrologom – kalendarzem tanich lotów Wizzaira… I tak padło na termin może nie idealny, ale w miarę optymalny ;)
***
O ile na ciemność nie można było narzekać – aż prosiłoby się mieć nieco więcej widnego dnia do zwiedzania przepięknej okolicy. Gdy do górzystego krajobrazu dorzucimy kilka chmur, okazuje się że niewiele zostaje z tych 4 godzin słońca. Ale niezrażeni ruszyliśmy na objazd południowej części wyspy Kvaløya – piątej co do wielkości wyspy Norwegii. Na początek krótki postój przy
Eidkjosen - w porcie pierwsze promienie słońca oświetlały spokojną taflę wody. Spokój poniedziałkowego poranka zakłócała tylko wywrotka ze… śniegiem zrzucanym wprost do morza. To miasto nie ma problemu z pozbywaniem się hałd śniegu odgarnianych z dróg… Dalej odwiedziliśmy to samo miejsce, w którym poprzedniego dnia oglądaliśmy piękną zorzę. Za dnia
Ersfjorden jest nie mniej spektakularny – długi, wąski fiord pięknie okalany górami. Stąd ruszyliśmy górską doliną wprost do
Sommarøy - dawnej wioski rybackiej położonej na kilku wysepkach. Teraz łączy je z lądem wąziutki, łukowy most. Ponoć jest to latem popularna destynacja wśród turystów – ze względu na piaszczyste plaże i turkusową wodę. Teraz ciężko sobie jednak kogokolwiek na tych plażach wyobrazić – przez cały dzień temperatury oscylują wokół -15/-20 stopni, i choć widoki zapierają dech w piersiach człowiek nie może doczekać się powrotu do ciepłego samochodu…
W drogę powrotną do Tromso jechaliśmy lekko na około – południowym brzegiem wyspy. Udało nam się w kilku miejscach złapać ostatnie promienie słońca – i był to przepiękny widok… Ten nieprawdopodobny, majestatyczny spokój. Łagodne wody okalające okoliczne wysepki, i unoszące się nad nimi mgły. Biel śniegu i grafit skał. Bladoróżowe niebo i stalowe chmury rozświetlane nisko zawieszonym, ciepłopomarańczowym słońcem. Co jak co, ale ten okres na północy Norwegii jest idealny dla fotografów-śpiochów. „Złota godzina” trwa cały czterogodzinny dzień, i zaczyna się o 10!
***
Wycieczka zakończyła się przed 16 – było już w zasadzie ciemno. Początkowo planowaliśmy jeszcze spotkać się wieczorem na łowienie zorzy – ale niebo lekko zasnuło się chmurami, prognozowane wartości Kp były mizerne… W domu było tak ciepło i przyjemnie… I jakoś rozeszło się po kościach. Może szkoda, a może nic byśmy już nie zobaczyli – a przynajmniej nic lepszego niż dnia poprzedniego. Tak mnie północ Norwegii już zachwyciła i wypełniła emocjami – że nawet mogłam bez bólu odpuścić ostatni dzień pogodni za zorzą. Moja przedwyjazdowa obsesja na jej punkcie – zniknęła. Tak dużo surowego piękna oferuje Norwegia…