Wstęp: Lot mieliśmy wczesnym popołudniem, cała podróż minęła za dnia – na kilku filmowych nowościach, produkcji blogowych wpisów oraz skwapliwie zajadanych obiadach, kolacjach i podwieczorkach - co miało zminimalizować konieczność konsumpcji w drogiej, skandynawskiej stolicy. Choć lądowaliśmy o przyzwoitej 18:40 - dla nas była w zasadzie już 1 w nocy, a przed nami kilkanaście godzin przesiadki w Kopenhadze... Tak niefortunny
layover był wynikiem mojego głupiego błędu, kupując bilety pomyślałam – wspaniale, będzie czas zwiedzić kolejną stolicę! – tylko nie zwróciłam uwagi na to o jakiej godzinie odbywają się loty… Błąd jak u nowicjusza, ale podówczas, podekscytowana promocyjną ceną, jakoś ten drobny szczegół umknął mojej uwadze.
Materiały i metody: Bilet na metro z lotniska Kopenhaga-Kastrup (CPH) do centrum: 36 DKK, przejazd trwa ok. 15-20 min. Metro jeździ całą dobę, bilety są do kupienia w automatach – możliwa płatność kartą. Zresztą w całej Kopenhadze nie mieliśmy jednej duńskiej korony przy duszy, nawet nie byliśmy pewni jaki był kurs… A tak dla informacji:
1 PLN = 1,80 DKK. Na lotnisku można otrzymać bezpłatne mapy miasta.
Przebieg: Gdy dotarliśmy do centrum Kopenhagi był już wczesny wieczór – choć o tej porze roku jasno jest praktycznie do 21. Nordycka architektura z ostatniego półwiecza – ceglane kamieniczki i stare, nadbrzeżne gmachy o niewielkich oknach, przerobione na luksusowe mieszkania z widokiem na zatokę. Ślepy kanał
Nyhavn z bajecznie kolorowymi budynkami z XVII w – pocztówkowy obrazek. Tuż obok nowoczesne budowle czołówki XXI wiecznych architektów. Sporo ludzi, gwarno i tłoczno w restauracjach, konkurencyjne, eleganckie spotkania toczą się na zacumowanych jachtach. Skandynawska, pragmatyczna prostota formy. Porządnie, praktycznie, schludnie. No i trochę jednak... nudno – każdy wielbiciel północnych klimatów pewnie się zaraz obruszy, ale po azjatyckiej przygodzie, pełnej kolorów, zapachów (częściej obrzydliwych, ale jednak intensywnych), menażerii na straganach, wyrazistej, orientalnej architekturze, wszystkich wyzwaniach jakie stawiała przed nami codzienność – tutaj, w wieczornej szarudze i w blasku pięknie oświetlonych kanałów – czegoś nam brakowało…
Co chwila zerkając na plan miasta z rozkoszą patrzyliśmy jak znikają nam kolejne setki metrów pod nogami – taki przeskok po nieprzyzwoicie rozlazłym Pekinie! Tam w 2 godziny nie uszło się długości kciuka, a tutaj zawędrowaliśmy prawie na koniec mapy. A przynajmniej pod znany symbol duńskiej stolicy –
Małą Syrenkę. Dla wielu – najbardziej
przeceniona atrakcja świata, i owszem – trudno popaść w jakiś wielki zachwyt. Ot, mająca niewiele ponad metr figura z brązu, inspirowana baśniową postacią. Przycupnęła przy nabrzeżu i przyjmuje raz po raz wizyty karnych zwiedzających, którzy peregrynują na kraniec parkowego nabrzeża by wypełnić swój turystyczny obowiązek. Ale w sumie, skoro moglibyśmy włóczyć się uliczkami Kopenhagi bez celu, to równie dobrze mogliśmy wędrować w tę stronę.
Na koniec jeszcze wizyta w
Christianie, zwanej również Wolnym Miastem Christiania. Faktycznie jest to częściowo samostanowiące się osiedle, któremu duńskie władze przyznały sporą autonomię. Prężny ośrodek hippisowskiej i szeroko rozumianej kultury alternatywnej, mekka anarchistów, społeczny eksperyment. Może to taki bufor, który kanalizuje emocje warstw i grup z obrzeży poukładanego, skandynawskiego społeczeństwa… Niezadbane budynki zamieszkane przez kolejne już chyba pokolenia squatersów. Kilka barów z głośną muzyką, stoiska z haszyszem, ulice pełne graffiti i intensywnego zapachu marihuany – wiadomo, najprostszy manifest ‘wolności’. Siadamy na piwo, ale czy jest to miejsce w którym czułabym się najlepiej? Oczywiście jawny handel narkotykami jest powodem dla którego co chwilę jacyś politycy zasadzają się na te niezależność dzielnicy i starając się ją ‘normalizować’ – więc warto Christianię zobaczyć, póki jest jaka jest, i zdecydować samemu, czy miejsce nam przypadnie do gustu. Tym bardziej, że panujący zakaz fotografowania (głównie osób) sprawia, że liczba materiałów multimedialnych dotyczących tego miejsca jest raczej skąpa…
Nie zabawiliśmy w centrum Kopenhagi długo, ciągle na pekińskim czasie snuliśmy się z powrotem na lotnisko przed 22, chociaż dla nas była 4 nad ranem po bardzo długim dniu… Powrót ze stacji metra położonej blisko Christiany – zaśmiecona ulica, grupa punkowej młodzieży rozłożona w kloszardzim stylu przy zejściu do podziemi, same wagony metra puste, śmieci na siedzeniach, kilka podpitych i podejrzanych typów. Pierwszy raz w czasie całego wyjazdu poczułam się jakoś nieswojo. Uczucie, które przez dwa tygodnie w Chińskiej Republice Ludowej było mi obce. Takie dwa oblicza ma chyba Kopenhaga (i wiele europejskich stolic)… Na koniec zastanawialiśmy się, które miasto byśmy wybrali, gdyby pojawiła się opcja np. półrocznego stażu? W sumie bez dłuższego zawahania hipotetyczny wybór padł na Pekin!