Wstęp: Plan był prosty – rano zbieramy się z Batumi, wskakujemy do marszrutki, dotrzemy o przyzwoitej porze do Kutaisi, tam znajdziemy nocleg, zostawimy rzeczy i zdążymy jeszcze zwiedzić wpisany na listę UNESCO klasztor Gelati. Niestety, po raz kolejny w trakcie tej podróżny, los okrutnie zakpił sobie z naszych planów…
Cel: Kutaisi i samolot powrotny do Polski
Materiały i metody: Przejazd z Batumi do Kutaisi narajony przez recepcjonistę z hotelu – ok. 15 GEL/os. Spora uczta na koniec (dla 4 osób), w trakcie której postanowiliśmy przeputać ostatnie lari – coś ponad 70 GEL. Wina w supermarkecie (wytrawne, czerwone)– od 10-15 GEL – niektóre to takie same butelki jak w sklepie bezcłowym na lotnisku, tylko że tam ceny zaczynają się o 7-10 EUR. Taksówka z Kutaisi na lotnisko – 20 GEL, całkiem spory kawałek drogi za miastem (min. pół godziny).
Przebieg: Od rana w Batumi lało jak z cebra. Ot, burza myślę sobie, nie ma co się zrywać tak wcześnie z łóżka. Ulewa jednak nie traciła na sile, wydawało się że nie przestanie padać już nigdy, a strugi wody lejące się z nieba miały biblijny rozmach. Godziny mijały, w końcu zrobiła się 11 i chcąc nie chcą musieliśmy wymeldować się z hotelu. Ja wiem – wybrzeże Adżarii rocznie przyjmuje 3 metry opadów, a przy zboczach Gór Mescheckich nawet 4, ja rozumiem że dzięki temu jest tutaj ta cała wspaniała, soczysta roślinność, że dlatego można tu było herbatę uprawiać, że to powód dla którego wszystkie podrzędne hoteliki mają zapleśniałe ściany – ja to wszystko rozumiem. Ale naprawdę – Adżario, naprawdę musiało to być akurat tego dnia?
Zrezygnowaliśmy z poszukiwania marszrutek w deszczu, daliśmy się namówić na taksówkę do Kutaisi – może tam pogoda będzie lepsza? Ledwo wsiedliśmy do samochodu, ledwo ruszyliśmy – a tu korek na wyjeździe z Batumi. Nie wiadomo ile to potrwa, czy można wyskoczyć do łazienki – nasz kierowca nie mówi ani po angielsku, ani nawet po rosyjsku, nie wie co się dzieje, a nawet jakby wiedział to nie miałby nam jak wytłumaczyć. Dwie godziny tam staliśmy w deszczu, nie ruszając się ani o milimetr. Nawet gdy w pewnym momencie ruch się ożywił - ewidentnie usunięto przeszkodę która torowała drogę – my dalej tkwiliśmy w miejscu, bo kierowca taksówki za którą staliśmy zderzak w zderzak… zasnął. Na nic zdał się agresywny klakson, dopiero kierujący ruchem policjant go dobudził.
***
W taki właśnie sposób dotarliśmy do Kutaisi przed godziną 17… Pogoda nie była lepsza, padało nieustannie, marne to warunki do zwiedzania – z ciężkim sercem zrezygnowałam z wizyty w położonym za miastem monastyrze Gelati. Nie było też sensu szukać noclegu, nie mamy po co rozstawać się z bagażem, a poza tym nawet jakbyśmy coś znaleźli, to co – przecież nie zaśniemy o takiej porze… A samolot o 6 rano, więc wstać i tak trzeba by po 3. Patrząc na nasze ograniczone opcje, parszywą pogodę i jak strasznie był to zmarnowany dzień w akcje desperacji postanawiamy przejeść i przepić ostatnie pieniądze i spać na lotnisku. Jak wymyliśmy, tak też zrobiliśmy – kolejny taksówkarz przewiózł nas z obrzeży miasta do knajpki w centrum o nieco zwodniczej nazwie „Prague”, serwującej całkiem niezłe i rozsądne cenowo gruzińskie jedzenie. Na dowidzenia trzeba było przypomnieć sobie wszystkie smaki, wiec było chaczapuri, były bakłażany z orzechami, było
ostri (rodzaj pomidorowo-warzywnego gulaszu/zupy z nieprzyzwoitą ilością kolendry), były szaszłyki czyli
mtsvadi, były pieczarki zapiekane z lokalnym serem, ale też było coś dziwnego, zamówionego w ciemno, czego nazwy nie pamiętam bo było tak niesmaczne że szybko wyparłam wspomnienie tego dania z pamięci, była lemoniada Zedazeni w wielu kolorach i smakach, no i oczywiście było wiele kufli lokalnego piwa. Zostało nam niemal idealnie 20 GEL na transport na lotnisko…
Złapany taksówkarz chwilę kręcił nosem, ale w końcu przystał na naszą cenę, nawet zatrzymał się w sklepie (w którym mogliśmy na szczęście płacić kartą!) żebyśmy zrobili ostatnie zakupy. Okazał się całkiem przyjacielski, już nas nawet chciał do siebie do domu wieźć żebyśmy jego wino kupili, a nie to sklepowe. Było już ciemno, ciągle siąpił deszcz. Na lotnisko jest kawałek drogi, rozmowny kierowca rozgadał się po rosyjsku – a gdzie byliśmy, a kiedy wrócimy, że jak wrócimy to koniecznie mamy do niego zadzwonić, że ma kolegę co pracuje w Polsce – chyba jakaś gastronomia - i jest bardzo zadowolony, bo wypłata godziwa i na czas, bo u nas jest tak czysto i porządnie, bo ludzie są u nas tacy mili…[!]
Tak się właśnie skończyła nasza zakaukazka przygoda - w tym samym miejscu, w którym się zaczęła – na niewielkim, ale nowoczesnym lotnisku w Kutaisi. Jest ono jakby stworzone do spania – szerokie parapety wokół wewnętrznego okna, wyłożone materacami i sztuczną trawą. Pół jutrzejszego samolotu miało ewidentnie taki sam pomysł jak my – gdy dotarliśmy tam po 21 udało nam się zająć jedno z ostatnich „miejsc leżących”…
Dyskusja wyników i wnioski:Było trochę inaczej, niż się spodziewałam. Gruzini niby mieli być tacy mili, tak mieli lubić Polaków – cóż, może kiedyś był taki sentyment, jak tylko nieliczni plecakowicze się tu zapuszczali a prezydent Kaczyński bronił interesów Gruzji na arenie międzynarodowej. Teraz są po prostu jak wszyscy inni ludzie, jedni pomocni i serdeczni, inni szukają łatwego zysku na turystach. Jak wszędzie. Ormianie byli w zasadzie sympatyczniejsi – może mniej jowialni, gadatliwi, z większą rezerwą niż ich północni sąsiedzi – ale za to ich pomoc była zawsze bezinteresowna. Jest różnica między tymi narodami, Gruzini są bardziej otwarci ale też kapryśni, głośniej się bawią, więcej piją, a jeśli faktycznie przyjmą cię jako gościa (a nie turystę) to będzie
supra - suta kolacja z licznymi toastami. Ormianie zaś są trochę zdystansowani, dumni, tacy jakby bardziej ‘zachodni’…. Gruzin jest ponoć bardziej rodzinny i nie przepada za wojażami, chyba że sytuacja zmusi go do zarobkowej emigracji. Z kolei dla Ormianina cały świat jest domem, a gdzie nie pójdzie znajdzie ziomków – wpływowa diaspora ormiańska jest rozsiana po całym globie.
Prawdziwie zachwyciły mnie górskie krajobrazy, łagodne stoki trawiastych łąk i ośnieżone szczyty -Kaukaz Południowy jest latem zielony i piękny. Zakaukazkie monastyry - jak przystało na dwa najstarsze narody chrześcijańskie świata - to dzieła sztuki kamieniarskiej. Z jednej strony podobne do siebie, ale jednak za każdym razem ciut inne. Szczególnie te ormiańskie – są zwykle pięknie położone. W pamięci zostaną nie tylko obrazy ale i mistyczna atmosfera panująca w wiekowych, surowych wnętrzach których mroki rozświetlają wąskie, woskowe świece i szczelinowe okna.
Szczęście było bardzo zmienne, cześć rzeczy nam się ładnie ułożyła, część planów legła w gruzach – może to pretekst, żeby wrócić w ten zakątek świata? Zwłaszcza, że zupełnie ominęliśmy Azerbejdżan! Jako że mają wprowadzić duże ułatwienia w zdobywaniu azerskich wiz – kupno przez Internet za 15 EUR i stawienie się na granicy z wydrukiem – może za rok, za dwa, przyjdzie czas na rewizytę na Zakaukaziu? Może jesienią, by trafić przy okazji na winobranie w Kachetii? Kto wie, kto wie...