Wstęp: W stwierdzeniu, że piłka nożna jest religią Brazylii nie ma wiele przesady… Każdy kult ma swoje świątynie – bez wątpienia tutaj najważniejszą jest stadion Maracanã. Odnowiony, a w zasadzie całkowicie przebudowany z okazji tegorocznych Mistrzostw Świata zaprasza turystów do zwiedzania zwykle niedostępnych zakamarków…
Cel: Stadion Maracanã i Feira de São Cristóvão
Materiały i metody: Zwiedzanie stadionu Maracanã bez przewodnika: 30 R$ (piątek-niedziela; od poniedziałku do czwartku taniej!). Wstęp na targ São Cristóvão był darmowy (przynajmniej w ciągu dnia). Litrowa butelka podłej (ale najczęściej stosowanej do drinków)
cachaçy 51: 8-12 R$.
Przebieg: Chociaż Brazylia wygrywała Mundiale rekordową ilość razy (aż 5), nigdy nie dokonali tego na swojej ziemi. Po porażce w 1950 roku, chyba największym piłkarskim rozczarowaniu w historii piłki nożnej, zwanej
Maracanaço, gdy w finale gospodarze przegrali z Urugwajem, z tegorocznymi Mistrzostwami Świata fani footbalu wiązali wielkie nadzieje. I takie straszne upokorzenie znowu im się przytrafiło, Niemcy aż 7:1 rozgromili ich w półfinałach… Ale jeśli myślicie, że zapałali do nich jakąś żarliwą nienawiścią, to się grubo mylicie. W dniu finału, na świętej Maracanie, wszyscy malowali twarze w żółto-czerwono-czarne pasy, bo nie byłoby nic gorszego, niż zwycięstwo odwiecznego, piłkarskiego rywala i wyśmiewanego sąsiada – Argentyny… W Ameryce Łacińskiej nie ma żartów z piłką nożną…
Teraz, w leniwe przedpołudnie, wycieczki szkolne i nieliczni turyści mogą przejść się po trybunach, zajrzeć do szatni, loży vipów, biura prasowego czy na stanowisk komentatorów.
Całkiem niedaleko (przynajmniej patrząc na mapę, w praktyce najłatwiej było wziąć taksówkę) znajduje się spory targ, Feira de São Cristóvão, zwany też
Nordestina, gdyż znaleźć tu można kuchnię, przyprawy, sztukę i muzykę północnego-wschodu Brazylii. Region ten, o który w tej podróży nie udało nam się nawet zahaczyć, znacznie różni się od południowego-wschodu. To w końcu tak olbrzymi kraj, że w dwa tygodnie można ledwie podrapać go po powierzchni. Jeśli ktoś ma jednak ochotę na małą próbkę tego, co czeka nas na przykład w okolicach Salvadoru, to będzie doskonałe miejsce. Mamy tu małe, pikantne papryczki, przyprawy, mąki, fasole i kasze, dziwne słodyczne, suszone mięso i ryby. Tutaj też trafiłyśmy na największą różnorodność
cachaçy, wszelkich smaków, kolorów, rozpiętości procentowej i cenowej… Wieczorem zdarzają się tutaj koncerty, otwierają się knajpki i restauracje, miejsce tętni życiem. Teraz jest bardziej leniwie, pustawo, ale zjeść coś północno-wschodniego też można. Najtrudniej jest się w zasadzie stąd wydostać… Gdy już jakoś trafiłyśmy na odpowiedni autobus, to utkwiłyśmy w strasznych korkach… Nim dotarłyśmy w okolice Botafogo, minęło sporo ponad godzina, wszelkie plany zwiedzania Centrum wzięły w łeb, zmęczone upałem i zaduchem autobusu mogłyśmy już tylko pójść na plażę i orzeźwić się tam jakimś sporym piwem…
Większość pamiątkowych zakupów zrealizowałyśmy na targu São Cristóvão, wciąż została nam kawa i butelki
cachaçy 51 – najtańszej, nadającej się jedynie do drinków, ale szalenie w tej roli popularnej. Gdy wszystkie zdobycze doniosłyśmy do hostelu, tak niefortunnie postawiłam swój litr 51, że denko butelki po prostu odpadło… Szybciutko odwróciłam butelkę do góry nogami, ratując większą część zawartości… Ale co z tym dalej zrobić? Wylać szkoda… Więc uczyniłam darowiznę na rzecz LimeTime Hostel – ostatniego wieczoru w Rio happy hours trwały do północy…