Wstęp: Już czujemy się tu pewniej, już znamy główne uliczki. Przy głównej bramie jest kilka wysokich budynków z uroczymi tarasami. Tutaj pierwszy raz mamy okazje spróbować lokalnej odmiany śniadaniowych naleśników, tradycyjnie podawanych z miodem...
Materiały i metody: Wstęp do medresy Bou Inania: 10dh. Obiad: Famille Berrade, 57 Sagha Achabine, medyna 50dh/os, za największy obiad wyjazdu, masa przystawek, tajine, napoje, miętowa herbata - wszystko pyszne. Hammam: wstęp to 10dh, gommage i króciutki masaż: 50dh.
Przebieg: W świecie Islamu, gdzie figuratywne przedstawienia boga, ludzi i zwierząt są zabronione, ornamentyka osiągnęła wyżyny artyzmu. Niestety, większość cudownie zdobionych wnętrz znajduje się w meczetach, niedostępnych dla oczu niewiernych - wstęp do przytłaczającej większości z nich jest w Maroku wzbroniony niemuzułmanom. Chyba najpiękniejsze, co można zobaczyć to szkoły koraniczne -
medresy.
Kolejną po tej w Meknes, jest ta w Fezie. Brak mi słów, by opisać jej urodę. I nie jest to jedynie zabieg stylistyczny, całkiem dosłownie - nie znam słownictwa odpowiedniego do opisu tak odmiennych od europejskich detali architektonicznych. Z pomocą przychodzi Wikipedia i przewodnik. Medresy w Maroku zaczęły powstawać z XIII-XIV w., najpiękniejsze tworzone przez Merynidów. Większość z nich ma podobny układ: najpiękniejszy jest większy lub mniejszy dziedziniec, pośrodku którego powinna znajdować się fontanna. Ściany dziedzińca są bogato zdobione. Najpierw pas ceramicznej mozaiki zwanej
zellidż. Potem, często czarna, inskrypcja - wersety Koranu, pisane stylizowanym
pismem kufickim. Wyżej widzimy misterne, stiukowe ornamenty, oraz cedrowe, pięknie zdobione gzymsy. Częstym motywem zdobniczym jest
mukarnas, szereg spiętrzonych nisz, tworzących sklepienia kopuł, wnęk, lub łukowych przejść. Dziedziniec, od biegnącego dookoła podcienia oddzielają drewniane przepierzenia, zaś na piętrzę znajdują się cele uczniów, zwykle ciemne i klaustrofobiczne.
Ciekawym z kulturowego punktu widzenia przeżyciem jest również wizyta w lokalnym
hammamie - łaźni, zawsze osobnej dla mężczyzn i kobiet (albo poprzez oddzielne wejścia, albo poprzez odmienne godziny funkcjonowania). Kto szuka tutaj spa i długiego masażu w intymnej atmosferze będzie jednak zawiedziony. Gdy pójdziemy do zwykłego, lokalnego hammamu, spotkamy plotkujące matki z rozwrzeszczanymi dziećmi, które dokonują tutaj całkiem prozaicznych ablucji, często ze względu na brak ciepłej bieżącej wody we własnym domu, położonym gdzieś w zaułkach starej medyny...
Dobrze mieć pewne wyobrażenie o tym, jak taka wizyta wygląda. Zgodnie z obyczajem przebywa się tam topless, chociaż widziałam, że pod koniec kąpieli kobiety rozbierają się również do naga. Przy wejściu można dostać małe krzesełko, duże wiadro do nabierania wody oraz mniejsza miseczkę do polewania się. Są osobne krany z zimną i ciepłą wodą - możemy mieszać sobie je według uznania. Wewnątrz jest przyjemnie ciepło, podłoga jest podgrzewana, powinna być również druga, cieplejsza sala. Wszystkie niezbędne do pielęgnacji utensylia można dostać na suku, w tym myjkę do
gommage (peelingu), czarne mydło
savon noir - wytwarzane z oliwek, oraz glinkę
rhassoul, do maseczek na włosy i twarz. Przyda się też zwykły szampon i mydło. Z braku doświadczenia dopłaciłyśmy do "zabiegu pielęgnacyjnego" - był to intensywny
gommage, gdzie pozbawiono nas martwego naskórka (krępa kobieta pokazywała nam płaty schodzącej skóry) i relaksujący, choć zbyt krótki masaż czarnym mydłem, które choć na początku ma konsystencję i wygląd smaru maszynowego, potem zmienia się w przyjemną oliwkę... Potem już tylko polewanie się wodą, wiadrami wody - ile dusza zapragnie...
Lokalny hammam daje niecodzienną możliwość wejścia w intymną sferę życia Marokańczyków (lub Marokanek, w naszym wypadku), zwykle niedostępną turystom. Gdy jest się kobietą jest to nawet bardziej dosłowne - tutaj panie zrzucają
dżelaby (tradycyjna szata wierzchnia), suknie, chusty, odsłaniają to, co kultura każe zasłaniać. Na tym gruncie jesteśmy bardziej równe, nie ma obcych i tutejszych, wschodu i zachodu, mieszkańców i turystów, jest tylko grupa kobiet biorących długą kąpiel...
Choć wiele można w Fezie zwiedzać, zwykle samo gubienie się plątaninie uliczek medyny i przyglądanie się bibelotom licznych suków jest największą atrakcją. Najelegantsza część handlowa, zadaszona kraciastymi panelami -
kissaria - obecnie jest zdominowana przez elektroniczną tandetę, chociaż można tez trafić na kosmetyki i przyprawy. W jej pobliżu, koło owocowego zaułka, ulokowało się wiele tanich, lokalnych knajpek. Trochę przypadkiem trafiliśmy do jednej z nich, rodzinnej restauracji Berrada. Energiczny dziadek chwali się przed wejściem notką w periodyku pokładowym Ryanaira, zaciąga do lokalu, do kuchni, częstuje domowymi smakołykami. Gdy zamawiamy tadżiny dostajemy mnóstwo przystawek - rybę w ostrym sosie, duszone warzywa, pyszną konfiturę cebulową i aromatyczną soczewicę, do tego nieograniczona ilość pieczywa. Nim dostaliśmy nasze właściwe dania byliśmy zupełnie najedzeni. Na tajine
kefta - rodzaj mięsnych klopsików - ledwo starczyło miejsca...
Wracając w stronę Bab Bou Jeloud przechodzimy spożywczą częścią targu - są tu i warzywa, i owoce, i wózki ziół i kubły przypraw, które przynoszą ulgę powonieniu, są sprzedawcy kiszonek, w tym marynowanych cytryn, są zakłady wyposażone w olbrzymie, czerwone maszynki do mielenia mięsa - wykorzystywane jest ono m.in. do klopsików kefta, w końcu są i rzeźnicy. Przechodząc koło tych ostatnich narażeni jesteśmy na wątpliwej urody zapachy... Choć mięso jest świeże, czasem nawet jeszcze żywe. Głównie kury i gołębie (te drugie stosowane np. do tradycyjnego dania ciasta z mięsem
pastilla), w klatkach, lub na półkach. Gdy przychodzi klient rzeźnik szybko poderżnie zwierzęciu gardło, zaczeka, aż się wykrwawi, potem sprawnie oderwie głowę - na to czekają zebrane w dwuszeregu koty, potem poleje wrzątkiem, i zaskakująco szybko pozbawi piór. Cała operacja nie trwa nawet dziesięć minut...