Ostatnie dni podróży, trzeba je wykorzystać jak najlepiej. Zostało trochę czasu, można powiedzieć, że aż nadto, by powoli odkrywać skarby Madrytu. Zwiedzać muzea bez pośpiechu, najwyżej jedno dziennie, bo magazyn wspomnień jest już wypełniony po brzegi.
Oprócz uciech dla duszy, pamiętam o tych dla ciała - mam okazję po raz ostatni wrócić do ulubionych potraw. Z perspektywy czasu myślę, że moje wspomnienia kulinarne ze stolicy są praktycznie równie przyjemne jak te ze świątyń sztuki. Bez hosta byliśmy skazani na rady z przewodnika Pascala i metodę „chybił trafił”. Muszę przyznać, że zalecenia książkowego przyjaciela przynajmniej tym razem okazały się raczej trafne.
Ze smutkiem muszę powiedzieć, że ostatni raz udało mi się zasmakować
churros – tym razem czekolada była gęsta, mniej mleczna niż zwykle – ale chyba trafiłam do miejsca nastawionego na turystów… Koło kościoła San Gines, za rogiem na niewielkim placu, mieści się mała
chocolateria. Eleganccy kelnerzy, straszne zamieszanie, i zapach świeżo smażonych
churros. Długie, chrupiące paluchy z pączko-podobnego ciasta, i oka tłuszczu w niewielkiej filiżance. Zupełnie się zakochałam.
Tyle o śniadaniu, co z przekąską obiadową? Wertuję przewodnik, znalazłam – Muzeum Szynki. Znajduję przybytek, oczom ukazują się setki świńskich udźców zwisających z sufitów. Prawdziwy horror dla wegetarian. Ale nie dla mnie! Tu, gdzie sprzedaje się w ilościach hurtowych, można również trochę zjeść detalicznie, na miejscu – za zupełnie śmieszne pieniądze dostaje się cały talerz szynek i serów. A do tego bagietka, i każdy amator hiszpańskich specjałów może urządzić sobie prawdziwą, iberysjką ucztę – najlepiej na stojąco, przy długiej ladzie, z małym piwem i talerzem oliwek.
Jeśli idzie o wieczór, przyzwoitość nakazuje
tapas. Coś szybkiego, coś prostego – można oczywiście znaleźć wykwintne cudeńka sztuki kulinarnej, ale największe tłumy kłębią się tam, gdzie jest prosto, smacznie i tanio – na przykład w barku serwującym
patatas bravas – pieczone ćwiartki ziemniaków z rozmaitymi sosami. Ale na do widzenia chcieliśmy znaleźć coś innego – tajemnicze
pimientos de Padron. I tutaj Pascal wyszedł naprzeciw moim oczekiwaniom. Niewielki lokalik, kilka stolików i lada, przypominał rodzinny interes. Dzbanek piwa, małe szklaneczki, obowiązkowe, gratisowe oliwki i talerz zielonych, smażonych w głębokim oleju papryczek, sowicie posypanych solą morską. Jeśli miałabym wybrać jeden, jedyny produkt, który powinni zacząć importować do Polski – były by to te pyszne papryczki. Na razie pozostają mi tylko wspomnienia, dopełniające madryckich, kulinarnych przyjemności...