Wstęp: Wczesnym rankiem wyjeżdżamy z Moshi, dalej pochmurnie, prawie calą noc padało... Wsiadamy w wygodny Dar Express, przed nami około 10h drogi do Dar, skąd możemy dopiero udać się do Bagamoyo - tam czeka na nas nasz następny host - Marta.
Cel: Bagamoyo, kiedyś brama Afryki - dla jednych: podróżników i odkrywców - pierwszy przystanek w Afryce Zachodniej, tutaj trafiały statki z Zanzibaru. Dla innych: niewolników - ostatni punkt wyczerpujących marszów karawan ciągnących się aż z okolic jeziora Tanganika, tutaj odbywał się załadunek na statki zmierzające wpierw na Zanzibar, następnie w szeroki świat...
Materiały i metody: Autobus Dar Express Moshi-Dar es Salaam: 28 000tsh, odjeżdża o czasie!; Daladala Dar - Bagamoyo - 1800tsh, ale nie z głównego dworca autobusowego, trzeba dostać się do Mwenge (np. taxi lub czymś podobnym do tuk tuka - ok 5000tsh).
Przebieg: Nie wiem czy to lepszy autobus, czy tylko po deszczach drogi się tak nie kurzyły, ale w tę stronę jest jakoś mniej pyłu. A może już przywykliśmy. A może to dalej Ol Doiyno Lengai i zmęczenie... Droga mija bez większych niespodzianek poza jedną - na jednym postoju, przez jedną chwilę, gdy się przejaśniło, zalśniły dla nas śniegi Kilimajaro:) A jednak!
Całkiem sprawnie i na minuty przed zachodem słońca docieramy do Bagamoyo - kontaktujemy się z Martą i spotykamy w jednym z bardzo pięknie położonych hotelików - tam akurat była na piwie ze znajomymi. Marta jest naukowcem z Europy, tutaj na kilkuletnim kontrakcie, początkowo nawet nie planowaliśmy jechać do Bagamoyo, ale gdy znalazłam ja na CS... Około trzydziestki, bardzo sympatyczna, bezproblemowa, ma uroczą córeczkę - zabrała nas swoją pół-terenową toyotą do domu - Mam nadzieje, że będzie w porządku - przekomarza się z nami... Ale to gdzie trafiliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania... Zamknięte osiędle niewielkich domków jednorodzinnych, dyskretny zapach ylang ylang, wszędzie biegają króliki jako maskotki... Przestronny, klimatyzowany dom, wielki stół na środku przykryty knagą w roli obrusu, ciepła woda. Na szybko przygotowaliśmy obiad - warzywa, kalmary, a nawet ser żółty. SER ŻÓŁTY - tutaj niemal nie do zdobycia, rarytas! W tym momencie już w zasadzie nie wiemy czy to dzieje się naprawdę, czy umarliśmy na tym wulkanie i już jesteśmy w niebie...
Do późnego wieczora rozmawialiśmy o wszystkim z Martą i jej koleżanką z pracy Nicole, szczególnie ciekawe są informacje na temat malarii - bo tym się właśnie zajmują (badają skuteczność rożnych repelentów, opracowują nowe itd..) - i o tym, jakie jest tutaj faktycznie ryzyko zachorowania. My nie braliśmy prewencyjnie malaronu (tylko moja siostra), ale stosowaliśmy repelenty zawierające miedzy 30% a 50% DEET, spaliśmy pod moskitierami a wieczorami nosiliśmy spodnie z długimi nogawkami i koszule z długimi rękawami. Otóż np. na Zanzibarze obecnie malaria praktycznie została wyeliminowana, jest pewne ryzyko w Arushy - choć niewielkie ze względu na wysokość nad poziomem morza, zaś na terenie Serengeti jest zbyt mała gęstość zaludnienia by malaria mogła tam się "ukrywać" przez dłuższy czas, więc jeśli występuje to bardzo epizodycznie. Na wybrzeżu na północ od Dar zagrożenie jest bardzo niewielkie, nawet maja problemy ze znalezieniem przypadków malarii do swoich badań... Co innego region wielkich Jezior i południe kraju, zwłaszcza wybrzeże - tam ryzyko zachorowania jest już znaczne.
Niezwykle interesujące były uwagi na temat tego jak pracuje się z Tanzańczykami - porównywaliśmy nasze refleksje na temat typowego "
Hakuna makata" - nie ma problemu. Nigdy nie ma problemu, jeśli w laboratorium skończy się jakiś odczynnik i Marta jako szef pyta, czy wszystko jest w porządku - słyszy, że tak, nie ma problemu! A gdy po miesiącu pyta o wyniki - no nie ma wyników, bo nie było odczynnika od miesiąca... Ale nie ma problemu;) Z drugiej strony to bardzo rodzinni i przyjacielscy ludzie, którzy troszczą się o siebie nawzajem. Tylko pracować z nimi ciężko...