Wstęp: Poranek, Lima: szukamy kantoru i pędzimy pod wskazany przez informację turystyczną adres – nie jest to dworzec, lecz ulica, przy której znajduje się kilka firm oferujących przewozy w różne strony Peru, w tym także do Pucallpy.
Cel: Z nadmorskiej Limy, przez Andy, aż to tropikalnej Pucallpy i portu z półtowarowymi statkami do Iquitos!
Metody i środki: Autobus Transamazonica, (Lima, Av. 28 de Julio) – 45 PEN, czas: 22h
Przebieg: Po krótkich poszukiwaniach znalazłyśmy firmę, która posiadała wolne miejsca na przejazdy o 13.30, a planowany czas podróży mieścił się w granicach normy (18-20h). Autobus może nie o najwyższym standardzie, ale zupełnie przyzwoity. Z pewnym opóźnieniem, (choć jak na Amerykę Południową, to było bardzo punktualnie) ruszamy. Przejeżdżamy przez slumsy na obrzeżach Limy, po kilku pagórkach okalających stolicę pną się kolorowe domki, po horyzont pełno niedokończonych budynków, blaszanych bud, a wszystko spowite w wiecznej i depresyjnej mgle charakterystycznej dla wybrzeża. Im dalej w stronę gór, tym mocniej przebija się słońce, i po jakiejś godzinie naszym oczom znowu ukazuje się błękit nieba. Autobus wspina się mozolnie, a my przejeżdżamy koło rudobrązowych zboczy, które zaledwie dzień wcześniej obserwowałyśmy z okien samolotu. Co jakiś czas droga mija się z koleją budowaną przez wspaniałego rodaka, Ernesta Malinowskiego. Swego czasu wielkie osiągnięcie inżynieryjne, teraz straciło na znaczeniu w konkurencji z ciężarówkami i autobusami. Kolej transandyjska okazyjnie wozi jeszcze turystów za horrendalną kwotę, lecz lata świetności dawną już są za nią.
Ostatnie godziny wcześnie zachodzącego słońca spędzamy w… korku. Nie wiadomo czy przez wypadek, czy tez ze względu na wąskie i nieoświetlone tunele – Andy się korkują. Znaczny fragment naszej trasy jest przerywany dłużącymi się postojami.
Gdy jest już całkiem ciemno nadchodzi czas kolacji. Czy to przez pierwsze dawki Malaronu, czy też w związku z rosnącą wysokością (opcja numer dwa ma wiele sensu, biorąc pod uwagę, że najwyższa przełęcz położona jest aż 4818m.n.p.m.) nie wszystkie czujemy się najlepiej. Zatrzymujemy się w przydrożnym barze, zamawiamy coś pewnego (tortille z warzywami) i pytamy: -
Hay mate de coca, czy jest herbatka z koki? Uradowany kelner - widząc, że znamy temat i sięgamy po najpopularniejszy medykament przeciw chorobie wysokościowej - biegnie po 3 kubki ciepłego, trawiastego w smaku i słomkowego w kolorze płynu. Po jakimś czasie człowiek się do niego przyzwyczaja, a po powrocie (można sobie przywieźć do 100 torebek takiej herbatki do Europy) magicznie przywołuje wspomnienia. Nie wiem na ile to efekt placebo, a na ile prawdziwa i wielowiekowa mądrość Inków, ale czujemy się lepiej.
Kontynuujemy brawurową jazdę po andyjskich drogach, doskonale czarne sylwetki gór wyraźnie odcinają się na tle rozgwieżdżonego i rozświetlonego księżycem nieba...